Koniec kwietnia dawał się mieszkańcom nadmorskiej
Nicei we znaki. Z każdym kolejnym dniem, słupki rtęci na termometrach wędrowały
coraz wyżej, a promienie gorącego słońca przypiekały brukowane uliczki. Ludzie
przemykali w cieniu kamiennych budynków, raz po raz dziękując za ciasną
zabudowę miasta. Wąskie, wręcz klaustrofobiczne uliczki, które biegły to w
górę, to w dół, choć na chwilę pozwalały odetchnąć.
Nicolas bardzo powoli szedł wzdłuż wysokiego, szarego
muru. Bezgłośnie ruszał ustami, starannie liczą każdy kolejny krok. W ręku
trzymał doniczkę z fioletowymi bratkami, a w przewieszonej przez ramię torbie,
cicho pobrzękiwały znicze. Nieprzytomnym wzrokiem błądził po kolorowej kostce,
jakby badał, czy na pewno układa się w regularny wzór, czy przypadkiem ma niej
jakiś nieprawidłowości.
W końcu zatrzymał się gwałtownie. Podniósł głowę i
omiótł wzrokiem stalową bramę cmentarza. Czarne pręty złowieszczo pobłyskiwały
w słońcu, a złote zdobienia dosłownie oślepiały obserwatora.
Przełknął głośno ślinę, Na drżących nogach wszedł na
teren cmentarza. Beznamiętnie minął rzędy starych, zabytkowych grobowców,
niektórych sprzed dwóch stuleci. Pospiesznie przeszedł przez alejki, wzdłuż
których postawiono malutkie nagrobkami, niektóre tylko z jedną datą wyrytą w
marmurze. Bez zastanowienia zagłębił się w labirynt uliczek. W myślach cały
czas odhaczał kolejne charakterystyczne punkty na trasie. Mała, zaniedbana
kapliczka, drewniane śmigło wbite w ziemię − grób lotnika, powieszony na niskim
drzewie karmnik. Choć w swoim życiu przemierzał tę trasę wielokrotnie, to nadal
przyłapywał się na tym, że pilnuje się, by przypadkiem nie pomylić drogi.
W końcu doszedł do samego końca cmentarza. Wzdłuż
muru, jakby w nieskończoność ciągnęła się kolumbarium, przypominająca trochę
biblioteczkę na bibeloty. Niektóre wnęki nadal były puste i zimne, inne
zapieczętowano czarnymi lub szarymi płytami. Przed tymi już zajętymi, na
wąskich półeczkach stały znicze i pojedyncze kwiaty.
Nicolas odetchnął głęboko. Zaczął iść wzdłuż ściany,
uważnie czytając każde nazwisko. W końcu zatrzymał się przed właściwą płytą?
Powoli odczytał napis.
Yvett
Lemaitre
23.09.1968
- 23.04.2003
Camille
Lemaitre
3.02.1965
- 23.04.2003
Poczuł dziwny ucisk w klatce piersiowej. Postawił
kwiaty na środku półeczki, a potem wyjął z torby znicze. Jeden postawił po
prawej, a drugi po lewej stronie doniczki. W zamyśleniu przygryzł wargę.
Zacmokał z dezaprobatą, wziął znicza z prawej i postawił to obok brata
bliźniaka.
Z niezadowoleniem pokręcił głową. Znów przestawił
znicz, drugą ręką obracając kwiaty. Dopiero gdy upewnił się, że wszystko jest
idealnie, zrobił dwa kroki w tył, by w końcu ciężko opaść na drewnianą
ławeczkę.
− Przyszedłem – mruknął, pusty wzrok wlepiając w
marmurową płytę. – Tak, jak obiecałem. Pewnie… pewnie chcecie usłyszeć, co tam
u mnie. – Przełknął nerwowo ślinę. – Wiecie, dużo się działo przez te kilka
miesięcy. Naprawdę dużo. – Oparł łokcie na kolanach, a potem położył głowę na
otwartych dłoniach. – Znalazłem ich. Moich rodziców. Tych biologicznych –
wyszeptał słabym głosem.
Zamilkł gwałtownie, czując zbierające się powiekami
łzy. Pospiesznie otarł oczy wierzchem dłoni i znów spojrzał przed siebie.
− To dobrzy ludzie – powiedział, siląc się na
uśmiech. – Naprawdę dobrzy. Tak naprawdę, to mnie nie porzucili, tylko myśleli,
że nie żyję. To… to musiało być dla nich straszne. Ale teraz już jest dobrze.
Dogadujemy się. Powoli budujemy więź. Taką między rodzicami i synem. Naprawdę
fajna sprawa. Choć nie bardzo pamiętam, jak to miało wyglądać. – Z
zakłopotaniem podrapał się po głowie. – Ale polubilibyście się. Tego jestem
pewien.
Zacisnął usta w wąską kreskę, a potem z cichym
świstem wypuścił powietrze. Przetarł dłonią zmęczone oczy. Od momentu, gdy
odnalazł Stephanie i Stephana, gdy dowiedział się, jak tak naprawdę wyglądały
jego narodziny, chłopaka nawiedzały myśli o rodzicach adopcyjnych. Leżąc
wieczorami w łóżku i próbując zasnąć, zastanawiał się, jak wyglądałoby jego
życie, gdyby Yvett i Camille jednak nie zginęli w wypadku. Czy byłyby z nimi
szczęśliwy? Czy w końcu nauczyłby się mówić do nich „mamo” i „tato”? Czy w
ogóle szukałby swoich biologicznych rodziców? W końcu chciał tylko być kochany,
mieć kogoś, komu by na nim zależało. Małżeństwo Lemaitre zapewniłoby mu
wszystko. Miłość, bezpieczny dom, ciepło, wsparcie w codziennym życiu. Nie
potrzebował niczego innego.
− Pewnie się cieszycie – szepnął. – W końcu
chcieliście dla mnie, jak najlepiej…
Powoli podniósł się z ławki. Na drżących nogach
zrobił kilka kroków w przód. Uniósł dłoń i zawahał się na moment. Następnie
delikatnie musnął złote litery, układające się w imię Yvett. Zamrugał gwałtownie, starając się opanować, zbierające się
pod powiekami łzy. Mimowolnie pociągnął nosem. Przełknął głośno ślinę, czując
jak uginają się przed nim kolana.
− Endors-toi
… ferme tes jolis yeux Bercé par le vent au large des îles bleues… −
zanucił, łamiącym się głosem.
Nie miał pojęcia, dlaczego tak bardzo to przeżywał. W
końcu to były tylko trzy lata, niespełna trzy lata, gdy ktoś naprawdę go
kochał, gdy ktoś go chciał.
A mimo tego nadal czuł zapach kawy z cynamonem, którą
co rano pijał Camille. Nadal znał na pamięć wszystkie kołysanki, które śpiewała
mu Yvett.
− Kim bym bez was był? – rzucił w przestrzeń.
To bez przerwy zaprzątało mu głowę. Co by było, gdyby
jego życie potoczyło się zupełnie inaczej? Gdyby nie wtrąciła się ciotka
Charléen? Gdyby wychował się w biologicznej rodzinie? Gdyby nigdy nie musiał
się zastanawiać, czy ma kogoś na świecie? Gdyby jego największym zmartwieniem
było, o której godzinie ma wrócić do domu?
Gdyby całe jego życie było, jak te trzy wspaniałe
lata?
Tyle pytań i żadnej odpowiedzi.
Z zamyślenia wyrwał go ciche wibrowanie telefonu.
Wyjął komórkę z kieszeni i zmarszczył ze zdziwieniem brwi, gdy zobaczył numer
ojca. Odebrał szybko, czując narastające w sercu przerażenie. Poprosił w końcu
rodziców, by dzwonili tylko w nagłych wypadkach.
− Tak? – wychrypiał słabo.
Po drugiej stronie Stephane chaotycznie zaczął coś
tłumaczyć. Nicolas słuchał go uważnie, starając się wyłapać sens tego potoku
słów.
W końcu udało mu się dojść, co się stało.
− Tak, wrócę jak tylko będę mógł – obiecał, starając
się opanować drżenie rąk. – Tylko… tylko załatwię jeszcze jedną rzecz. –
Zerknął na marmurową płytę, uśmiechnął się nieznacznie, a potem rozłączył się
szybko. To nie było dobre miejsce na rozmowę.
Znów odwrócił się przodem do kolumbarium. Wyprostował
się dumnie i szybko wygładził dłonią koszulę.
− Dziękuję – powiedział pewnym głosem. – Naprawdę wam
dziękuję.
Następnie odwrócił się na pięcie i odszedł pewnym
krokiem. Wiedział już jedno:
Bez nich by
sobie nie poradził.
***
Stephane z natury nie był panikarzem. Ba, można by
było nawet powiedzieć, że jest uosobieniem spokoju. Niejednokrotnie zachowywał
zimną krew w najtrudniejszych moment, a jego opanowanie ratowało sytuacje. Po
prostu nie miał w zwyczaju panikować i był zdania, że każdy problem można
rozwiązać w logiczny sposób.
Jednak, gdy podjechał pod dom i zobaczył, jak
Stephanie bezwładnie osuwa się na ziemię, jego serce nagle stanęło. Wypadł jak
szalony z samochodu i w sekundzie znalazł się obok żony. W jednej chwili stracił
całą zdolność logicznego myślenia. Nieudolnie próbował ocucić partnerkę,
desperacko powtarzając jej imię. Na niewiele się zdały kursy pierwszej pomocy,
czy zdrowy rozsądek – jego mózg po
prostu się zablokował. Gdy dotknął włosów kobiety i poczuł pod palcami krew,
zupełnie spanikował.
Na szczęście przechodząca ulicą sąsiadka była wstanie
zachować trzeźwy umysł. Najpierw wezwała karetkę, a potem, z pomocą Antigi,
przewróciła Francuzkę na lewy bok. Gdy przyjechali ratownicy, to właśnie od
niej usłyszeli mniej więcej, co się stało.
A teraz Stephane krążył po sterylnie białym korytarzu
jednego z warszawskich szpitali, w nerwach obgryzając paznokcie. Nie wiedział
jeszcze co się stało, ani w jakim stanie jest Stephanie i to właśnie ta
niewiedza doprowadzała go do jeszcze większej złości.
− Weź się w garść, stary – skarcił samego siebie. –
Stephanie potrzebuje cię spokojnego i racjonalnie myślącego.
Odruchowo zerknął na zegarek. Dlaczego to tyle trwa?
Westchnął głęboko, przeczesał palcami włosy, by w końcu z zrezygnowaniem usiąść
na plastikowym krzesełku. Pusty wzrok wlepił w drzwi przed sobą, a w jego
głowie pojawiały się coraz gorsze wizje.
Co z Stephanie? Co z dziećmi? Czy to omdlenie było
groźne? Czy w czasie upadku stało się coś poważnego? A co jeśli Stephanie
poważnie uderzyła się w głowę? A co jeśli….
Pokręcił gwałtownie głową, starając się pozbyć
czarnych myśli. Nic jeszcze nie wiedział, więc panikowanie było kompletnie
bezsensowne.
− Pan Antiga?
Poderwał się gwałtownie, gdy w drzwiach pojawiła się
lekarka. Była to starsza kobieta, o posiwiałych włosach związanych w wysoki kok
i dobrotliwym spojrzeniu. Na widok trenera uśmiechnęła się ciepło, a on jakby
odruchowo, odetchnął z ulgą.
− Tak, to ja.
− Dobrze mówi pan po polsku?
Pokiwał, pokręcił, a potem znów pokiwał głową.
Rozłożył bezradnie ręce, dając do zrozumienia, że owszem, mówi, ale w stresie
może czegoś nie zrozumieć.
− Czy… czy z moją żoną wszystko w porządku? –
zapytał, czując, że jego akcent jest jeszcze gorszy niż zwykle. Pierwszy raz od
dawna pożałował, że nie wziął ze sobą dzieci. Timi na pewno mówił lepiej od
niego.
Ale lekarka znów się uśmiechała. Stephane poczuł, jak
opada z niego całe napięcie.
− Nic poważnego się nie stało – zapewniła. – To tylko
zwykłe omdlenie, w ciąży jak najbardziej może się zdarzyć, ale nie jest groźne.
Bardziej baliśmy się, jakie szkody wyrządzi upadek, ale na szczęście pańskie
dzieci są silne. Zupełnie sobie nic z niego nie zrobiły. Co do żony, to owszem,
rozbiła lekko głowę, ale już zaszyliśmy ranę. Pozostanie tylko mała blizna.
Zostanie jeszcze na obserwacji, tak na wszelki wypadek, ale ogólnie jest
naprawdę dobrze. – Uśmiechnęła się po raz trzeci.
− I to wszystko? – dopytał ze zdziwieniem Antiga.
− Można powiedzieć, że tak. Wykonaliśmy przy okazji
kilka badań. Maluchy niezmiennie rozwijają się prawidłowo. Córka nadal jest
zdecydowanie mniejsza od syna, ale mieści w granicach normy. Trzeba tylko
monitorować sytuacje.
Stephanie nie miał pojęcia, co powiedzieć. Przez
ułamek sekundy zastanawiał się, czy wyściskanie kobiety będzie bardzo nie na
miejscu, ale w końcu stwierdził, że lepiej będzie taktownie podziękować za
dobre nowiny.
− Czy mogę ją zobaczyć? – zapytał jeszcze,
niecierpliwie przestępując z nogi na nogę.
− Oczywiście.
Nie trzeba mu było dwa razy powtarzać. Zgrabnie minął
kobietę i na drżących nogach wszedł do pomieszczenia.
Pokój nie był zbyt duży. Pomalowany na kolor, który
kiedyś zapewne był biały, ale teraz bardziej przypominał barwę późno lutowej
mazi, którą nieliczni nazywali śniegiem. W środku stały dwa łóżka, z czego
jedno było puste. Drugie zajmowała Stephanie.
− Bardzo spanikowałeś? – Uniosła kpiąco brew.
Zaśmiał się cicho. Podszedł bliżej i usiadł na brzegu
łóżka. Kobieta odsunęła się minimalnie. Choć uśmiechała się, nie była blada, to
jednak w jej spojrzeniu było widać niepokój.
− Tylko troszkę – przyznał. – Skąd miałem wiedzieć,
że to tylko zwykłe omdlenie? Nigdy wcześniej ci się to nie zdarzało.
− Jak widać miałam szczęście. – Beznamiętnie
wzruszyła ramionami. – Ale jak sam usłyszałeś,
wszystko w porządku, więc nie musisz się denerwować. – Głos miała pewny, trudno
było jednak powiedzieć, czy chce przekonać męża, czy też samą siebie.
− I tak będę. Przecież mnie znasz.
Mimowolnie parsknęła śmiechem. Uśmiechnęła się
nieznacznie, odruchowo głaszcząc wypukły brzuch.
I dokładnie w tym momencie zamarła.
− Coś się stało? – Zatroskany Stephane prawie
poderwał się na równe nogi. – Może zawołam lekarza…
− Nie, nie, wszystko okej – powstrzymała go szybko. −
Ja… − zawahała się. Przełknęła głośno ślinę, a potem ostrożnie chwyciła dłoń męża
i położyła ją sobie na brzuchu. – Czujesz? – zapytała cicho.
Zmarszczył ze zdziwieniem brwi, nie bardzo
rozumiejąc, o co chodzi. Odczekał chwilę, a potem powoli pokręcił głową.
− Nic dziwnego – westchnęła głęboko. – Jest jeszcze
za wcześnie…
− Ale o co chodzi? – Mężczyzna posłał żonie
zdezorientowane spojrzenie.
Jednak za nim zdążyła odpowiedzieć, on załapał, co
się dzieje. Otworzył szeroko oczy, a jego dłoń zaczęła delikatnie drżeć.
− Ruszają się, prawda? – wychrypiał słabo.
− Tak. – Uśmiechnęła się czule.
Więcej nie musiała mówić. Stephane i tak prawie się
rozpływał. Delikatnie pogłaskał brzuch Stephanie. Niespodziewane ciepło
wypełniło całe jego ciało.
− Cześć, maluchy – wyszeptał. Oczy zaczęły go dziwnie
szczypać, a oddech nieznacznie przyspieszył. – Tu tata. Mam nadzieję… −
przełknął głośno ślinę. – Mam nadzieję, że nie dajecie mamie w kość. Bo inaczej
wszyscy będziemy mieć przerąbane. Wszyscy w troję. – Pochylił się, by pocałował
żonę. – Kocham cię, skarbie – mruknął, gdy ich czoła nadal się stykały. – I nic
więcej do szczęścia mi nie potrzeba.
***
− Ale jesteś pewien, że się nie przydam? – zapytała
zatroskana Jocelyne. – Tak, jestem już w Monachium, ale to naprawdę żaden
problem. Andrzej na pewno zrozumie… − Zerknęła na stojącego obok mężczyzna.
On jedynie beznamiętnie wzruszył ramionami. Od
piętnastu minut stali przed monachijskim lotniskiem, a kobieta dyskutowała po
francusku ze swoim bratem. Oczywiście Wrona nic z tej rozmowy nie rozumiał, ale
sądząc po minie partnerki, nie chodziło o nic przyjemnego.
− Niech będzie – westchnęła w końcu. – Ale, gdy tylko
coś się zmieni, to od razu zadzwoń – nakazała, a potem rozłączyła się
niechętnie.
Westchnęła głęboko, przeczesując palcami włosy.
Zacisnęła dłoń na rączce od niewielkiej walizki i omiotła wzrokiem postój
taksówek.
− Pojedziemy pociągiem? – zapytała beznamiętnym
tonem, ale Andrzej zupełnie zignorował jej pytanie.
− Co się stało?
Zacisnęła usta wąską kreskę. Odruchowo podrapała się
po skroni, by potem skrzyżować ramiona na piersi.
− Stephanie zemdlała przed domem – wyjaśniła. – Jest
w szpitalu, lekarze mówią, że ogólnie to normalne i wszystko w porządku, ale
uderzyła głową o chodnik, więc musieli ją zszywać. I zatrzymali ją na
obserwacji, by sprawdzić, czy nie doszło do wstrząśnienia mózgu. Ale z dziećmi
wszystko w okej. – Uśmiechnęła się nieznacznie.
Środkowy też się uśmiechnął. Ostatnią rzeczą, na
którą miał teraz ochotę, były kiepskie informacje z Polski. Nie chciał, by
cokolwiek popsuło ten wspaniale zapowiadający się weekend.
Pewnym krokiem ruszył w kierunku najbliższej
taksówki, ale Joyce w ostatniej chwili chwyciła go za rękę.
− Do którego hotelu jedziemy? – zapytała.
Zamrugał, lekko zdezorientowany, a potem szybko podał
jej odpowiednią nazwę. Znów się uśmiechnęła, tym razem jednak z lekkim
zakłopotaniem. Znała tę nazwę, był czas, że korzystała z niej wielokrotnie.
− Pojedziemy pociągiem – zdecydowała, ciągnąc
Andrzeja w kierunku stacji. – Będzie szybciej i taniej.
Na początku siatkarz nie wydawał się specjalnie
zadowolony z takiego obroty spraw, ale szybko zmienił zdanie. Z satysfakcją
obserwowała jego zdziwienie, gdy sprawnie kupiła w automacie dwa bilety, nawet
nie zmieniając języka na angielski. Potem bez problemu przeprowadziła ich przez
labirynt korytarzy, by w końcu doprowadzić do odpowiedniego pociągu.
Gdy w końcu spokojnie usiedli w środku, Wrona zadał
pytanie, które dręczyło go od kilku minut:
− Czyli całkiem nieźle znasz Monachium, tak?
− Jakoś tak wyszło. – Jocelyne beznamiętnie wzruszyła
ramionami. – Był czas, że przylatywałam tu regularnie. – Wzdrygnęła się
mimowolnie. Nie lubiła wracać myślami do tamtych momentów, choć na pierwszy
rzut oka nie wydawały się być złe.
Na szczęście Andrzej zrozumiał. Objął kobietę
ramieniem i pozwolił, by oparła głowę na jego torsie.
Wtuliła się w pierś mężczyzny. Przymknęła oczy, z
ulgą wdychając zapach jego perfum. Tego właśnie potrzebowała – chwili spokoju.
Pociąg powoli ruszył ze stacji. Cichy, miarowy stukot
kół, był wręcz usypiający. Joyce pozwoliła sobie odpłynąć. Uspokoiła oddech i
bezwiednie zapadła w płytki sen, czując jak Wrona, delikatnie gładzi jej włosy.
Z letargu wyrwał ją głos, zapowiadający kolejną
stacje. Gwałtownie otworzyła oczy i potoczyła nieprzytomnym wzrokiem po
wagonie. Panował ogólny harmider. Ludzie tłoczyli się przy drzwiach, czekając,
aż te się łaskawie otworzą, ktoś nieudolnie próbował przepchać walizki w stronę
wyjścia, jakaś matka chciała przekonać swojego kilkuletniego syna, by nie
siadał na brudnej podłodze. Jednym słowem, nic niezwykłego.
Ale nagle Jocelyne zamarła. Miała wrażenie, że
dostrzegła w tłumie znajomą sylwetkę. Zamrugała zdezorientowana. Kilka metrów
dalej, stał mężczyzna w stroju pilota linii lotniczych. I choć Joyce widziała
tylko jego plecy, to była przekonana, że zna tę sylwetkę i czarne, przylizane
włosy.
Przełknęła głośno ślinę. Uważnie obserwowała
mężczyznę, a gdy ten w końcu miał wysiadać, obrócił się nieznacznie i ich
spojrzenia spotkały się.
Teraz była już pewna, że to Jonas.
Pilot posłał kobiecie kpiący uśmiech, a potem pewnym
krokiem opuścił wagon.
A ona nadal nie mogła oderwać od niego wzroku.
− Coś się stało? – zapytał zatroskany Andrzej, widząc
szok malujący się na twarzy partnerki.
Gwałtownie pokręciła głową, otrząsając się z szoku.
− Nie, wszystko… wszystko w porządku – zapewniła,
wymuszając uśmiech. – Po prostu… zresztą nieważne. – Machnęła lekceważąco ręką.
Zmarszczył ze zdziwieniem brwi. Choć niespecjalnie
przekonała go odpowiedź kobiety, to nie drążył dłużej tematu. Zamiast tego
czule pocałował ją w czoło, a następnie zerknął na podwieszony pod sufitem
ekran.
− To chyba nasza stacja – zauważył trzeźwo.
Niechętnie się z nim zgodziła. Nie chciała opuszczać
przyjemnie kołyszącego się wagonu. Było w tym kołysaniu coś kojącego.
Niestety nic nie trwa wiecznie.
Tego dnia w Monachium było słonecznie. Tłumy ludzi
przelewały się przez szerokie ulice, co chwilę rozlegały się zniecierpliwione
pokrzyki. Światła zmieniały się to z czerwonego na zielone, to znów z zielonego
na czerwone. Choć mecz miał się odbyć dopiero następnego dnia, to przechodząc
obok stadionu monachijskiej drużyny, Joyce czuła, unoszącą się w powietrzu
atmosferę podniecenia.
− Jakie mamy plany na dzisiaj? – zapytała, gdy w
zasięgu jej wzroku pojawił się odpowiedni hotel.
Andrzej już chciał odpowiedzieć, jednak w tym
momencie odezwała się jego komórka. Uśmiechnął się przepraszając do Jocelyne, a
potem szybko odebrał. Przez kilka minut rozmawiał z kimś po polsku, by w końcu
serdecznie zakończyć wymianę zdać i obdarzyć partnerkę kolejnym, tym razem
zdecydowanie szerszym, uśmiechem.
− Już wszystko wiem. Jest prawie osiemnasta, więc
dzisiaj zabieram cię tylko na kolację w jakiejś przyjemnej knajpce. I może
romantyczny spacer. A jutro zostaliśmy zaproszeni na przed meczowy lunch. My i
kilku moich znajomych. Co ty na to?
− A będzie ten twój kumpel, co to przewidział, że
Bayern będzie w półfinale? – Uniosła pytająco brwi.
Wrona mimowolnie parsknął śmiechem, ale pokręcił
przecząco głową.
− Myślę, że będzie miał coś innego do roboty.
Wzruszyła beznamiętnie ramionami. Chwyciła dłoń
siatkarza i uśmiechnęła się delikatnie. Perspektywa wspólnie spędzonego
wieczoru wydawała się być wyjątkowo optymistyczna. Miała szczerą nadzieję, że
dzięki temu zapomni o niespodziewanym spotkaniu w pociągu.
I tak też było. Kolejne godziny były wręcz idealne.
Najpierw zjedli kolacje w urokliwiej, niewielkiej restauracyjce. Śmiali się
serdecznie, przedrzeźniali, rozmawiali o wszystkim i o niczym, a kolejne minuty
upływały prawie niezauważone. Co pewien czas Wrona pochylał się nad stołem, by
skraść Jocelyne pocałunek. Wtedy ona rumieniła się niczym nastolatka i
delikatnie szturchała środkowego nogą.
Potem poszli na spacer. Przechadzali się ulicami
miasta, trzymając się za ręce i po prostu ciesząc się swoją obecnością. Od
czasu do czasu, Joyce kątem oka zerkała na Wronę, a szczęście dosłownie
rozpływało się po jej ciele. Gdy objął ukochaną w pasie, ona uśmiechnęła się
nieznacznie i przymknęła oczy, by rozkoszować się tą chwilą.
W pewnym momencie zatrzymali się na małym placyku,
otoczonymi urokliwymi kamieniczkami. Inne zakochane pary siedziały przy
kawiarnianych stolikach, a gdzieś z oddali dochodził cichy dźwięk skrzypiec.
− Joyce, skarbie… − Andrzej chwycił obie dłonie
kobiety, tak, by stanęli naprzeciwko siebie. – Muszę ci coś ważnego powiedzieć.
− Jeśli masz zamiar się oświadczać, to zaczekaj
jeszcze przynajmniej pół roku – zażartowała, mimo powagi w głosie mężczyzny.
Mimowolnie parsknął śmiechem. Pokręcił głową z
udawaną dezaprobatą, ale zaraz spoważniał. Musnął opuszkiem palca podbródek
Francuzki i delikatnie odchylił jej głowę do tyłu.
− Kocham cię – wyszeptał, a potem czule ją pocałował.
Westchnęła cicho. Ścisnęła dłoń siatkarza,
spoglądając prosto w jego lekko zamglone oczy.
− I to naprawdę było tak ważne?
− Było.
Powoli pokiwała głową. Przygryzła w zamyśleniu wargę,
by w końcu wspiąć się na palce i też pocałować Andrzeja.
− Ja też cię kocham – powiedziała pewnym głosem.
I nic więcej się już nie liczyło.
Z wielką przyjemnością przedstawiam rozdział trzydziesty trzeci. Nie ukrywam, że pomimo chronicznego braku czasu, miałam radochę, gdy go pisałam. Liczę więc, że i Wy mieliście radochę, gdy go czytaliście.
Nico odwiedził rodziców adopcyjnych. Stephane odetchnął z ulgą, że jego żonie nic nie jest. A Andrzej i Joyce przeżywają romantyczny wypad do Monachium. Czego chcieć więcej?
Jak zwykle z niecierpliwością czekam na komentarze.
Pozdrawiam
Violin
Odwiedziny grobu rodziców adopcyjnych przez Nico. Musiało być dla niego na pewno niełatwym przeżyciem. Powróciły wspomnienia i żal, że jego życie potoczyło się tak, jak potoczyło...
OdpowiedzUsuńW końcu przez te trzy lata. Cała trójka na pewno bardzo się ze sobą zżyła. Powoli zaczęli tworzyć kochającą i szczęśliwą rodzinę, ale los postanowił boleśnie to przerwać. Okrutnie ich rozdzielając. Być może gdyby nie ten wypadek. Nico nie doświadczyłby tyle cierpienia podczas dorastania. Z drugiej strony, mógłby nigdy nie poznać Stephanie i Stephana...
Na szczęście powoli w życiu chłopaka, wszystko zaczyna się układać. Odnalazł rodziców i zyskał rodzinę. Teraz już nigdy nie będzie pozostasiony sam ze swoimi problemami, czy rozterkami.
Na szczęście ze Stephanie i dziećmi wszystko w porządku i skończyło się tylko na strachu. Nic dziwnego, że Stephan panikował, choć okazało się, że to było tylko zwykłe omdlenie. Dobrze także, że ten upadek nie wpłynął na źle na bliźniaki.
Moment, gdy kobieta po raz pierwszy poczuła ruchy swoich dzieci. Był po prostu strasznie wzruszający. Małżeństwo w pełni jednak zasłużyło na przeżywanie takich szczęśliwych momentów. Po tym wszystkim, co doświadczyli.
Romantyczny wypad do Monachium Joyce i Andrzeja. Zaczął się niestety od dość nieprzyjemnej kwestii dla kobiety. Że też musiała spotkać ona Jonasa w tym pociągu... I jeszcze ten jego uśmieszek. Naprawdę miał by w sobie, choć gram przyzwoitości. Zwłaszcza po tym wszystkim, co jej zrobił.
Na szczęście dalsza część dnia. Upłynęła naszej zakochanej parze w spokoju. Cudownie spędzili ze sobą czas. Skupiając się wyłącznie na sobie. W dodatku nareszcie wyznali sobie uczucia. To był chyba najlepszy moment tego rozdziału. Mam nadzieję, że ich związek od teraz, będzie tylko kwitł i na ich drodze nie staną już żadne przeciwności. 😊
Zacznę od tego, że kocham "wąskie, wręcz klaustrofobiczne uliczki". Są takie cudowne! I mają w sobie to "coś" <3
OdpowiedzUsuńOdwiedziny Nicolasa na cmentarzu były bardzo emocjonujące oraz wzruszające. Widać, jak bardzo rodzice adopcyjni byli dla niego ważni. Niby to tylko trzy lata, ale jednak mieli wpływ na jego życie. I na pewno są szczęśliwi wiedząc, że odnalazł swoją prawdziwą rodzinę, która go kocha i w której będzie miał wielkie wsparcie.
Odetchnęłam z ulgą! Postraszyłaś nas w poprzednim rozdziale, ale na całe szczęście ze Stephanie i dzieciaczkami wszystko w porządku. A wiesz, co jest najlepsze? Teraz tak do mnie dotarło, że po jaką cholerę ja miałam obawy, skoro nadal wybierasz imiona dla bliźniaków i mają być jednymi z bohaterów Twojego nowego opowiadania. I chce mi się śmiać z samej siebie! Patrz do czego doprowadzasz czytelnika :P Oczywiście Stephan spanikował, bo aż taki opanowany mógł nie być. W końcu to chodziło o jego ukochaną i dzieciaczki <3 Na całe szczęście pani sąsiadka, która od teraz zapewne będzie ulubioną sąsiadką rodziny Antiga, ogarnęła całą sytuację. A najlepsze to ten kpiący rozbrajający ton jakim przywitała go Stephanie haha. Oni nawet w takich chwilach muszą sobie dogryzać <3 I dzieciaki dały o sobie znać! Tylko niech już nie straszą :D
Joyce i Andrzej wylądowali w Monachium i wybiorą się na mecz. Czy ten kolega, która zapowiedział o półfinale to Lewandowski? Ugh, nie lubię go, ale jakoś przeżyję haha. Ale jest Jonas! Coś czuję, że te odwiedziny w Bawarii mogą mieć nieoczekiwany zwrot ;o Jednak najważniejsze jest to, że wyznali sobie miłość! Nareszcie ;D
− I to naprawdę było tak ważne?
− Było.
Rosną nam nowi Stephan i Stephanie chociaż Andrzejowi i Joyce do tego baaaaaaaaaaaaardzo daleko. Może po tylu latach stażu małżeńskiego ^^
Odwiedziny Nicolasa na cmentarzu były strasznie wzruszające. Chłopak mimo tego że spędził z nimi tylko trzy lata. Bardzo ich pokochał i przywiązał się do nich.
OdpowiedzUsuńJestem bardzo szczęśliwa że że Stephanie i dziećmi wszysyko w porządku. Ponieważ nieźle się o nich martwiłam. Stephan nieźle spanikował.Chyba jak my wszystkie tutaj 😂
Ale nie ma mu się co dziwić przecież chodziło o jego ukochaną żonę i dzieci.
Andrzej i Joyce wyjechali do Monachium (jak ja im zazdroszczę 😉)
Szkoda że początek wyjazdu nie był zbyt przyjemny do Joyce. I zobaczyła Jonasa.
Coś mam wrażenie że on się tutaj jeszcze pojawi. Nie wiem czemu . Moja pierwsza myśl o koledze Wrony to też był Lewandowski. Nie znoszę go. I mam nadzieję że się pomyliłam 😂
To było takie słodkie jak nasza ukochana para wyznała sobie miłość😍
Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział. I pozdrawiam serdecznie.
Andrzej ty romatyku hahahaże ale ja też myślałam, że zaraz będzie się oświadczał, nie wiem czemu, ale taka była moja pierwsza myśl XD na szczęście skończyło się tylko na wyznaniu miłości, bo na to pierwsze za wcześnie! Najlepsza wiadomością jest jednak, za Joyce darzy to takim samym uczuciem i w końcu się do tego przyznała.
OdpowiedzUsuńJonas, Jonas, Jonas...kiedyś ciekawiło mnie czy przeszłość wróci do Joyclyn i mam odpowiedź! Liczę na to, że nie skończy się ona tylko na tym i gość nam tu jeszcze namiesza 😝
Nico odwiedził zmarłych rodziców, to był smutny i wzruszający moment. Dobrze, że o nich pamięta i wie, że dzięki nim jest taki, jaki jest. I jak rozmawiał z nimi na cmentarzu, chociaż mówił do nagrobka, to mam nadzieję, że oni, tam z góry go słyszeli 😏
Współczuję Stephanowi, ten to się dopiero nerwów napadł 😐 widzieć jak ciężarna żona pada na ziemię, jak kłoda, nigdy nikomu bym tego nie życzyła. Na szczęście wszystko skończyło się tylko kilkoma szwami, ale i tak było strasznie. Tu się rozgrywa gra o dzieci, dwójkę dokładnie, więc jest podwójne niebezpieczeństwo.
Opowiadanie nie zwalnia ani na chwilę i ciągle szokuje 😀 twoje pomysły są nie do przewidzenia hahaha dlatego życzę żeby wena nadal Cię nie opuszczala,
N
Wizyta Nico na cmentarzu była bardzo wzruszająca i smutna... Najważniejsze, że chłopak cały czas o nich pamięta. Może i spędzili ze sobą tylko trzy lata, ale te trzy lata sprawiły, że Nico jest teraz, jaki jest i wiele im zawdzięcza. Wierzę, że słyszeli słowa Nico i że cieszą się jego szczęściem i tym, że odnalazł biologicznych rodziców :)
OdpowiedzUsuńUfff! Ależ odetchnęłam z ulgą, gdy okazało się, że ze Stephanie i bliźniakami wszystko jest w jak najlepszym porządku! Co prawda skończyło się delikatnym szyciem, ale po za tym zdrowiu i życiu Stephanie i maluchów nic nie zagraża. I całe szczęście! Stephan spanikował i wcale mu się nie dziwię, skoro widział, jak jego żona osuwa się bez życia na chodnik. Oby to była tylko jedna taka sytuacja, więcej stresów im nie potrzeba ^^
"Bardzo spanikowałeś?" hahaha, Stephanie, mistrz! :D
Aww, moment, w którym oboje poczuli po raz pierwszy ruchy dzieciaczków! Rozczuliłam się <3 Uwielbiam ich małżeństwo! :D
Andrzej i Joyce dotarli do Monachium, a Joyce w pociągu spotkała Jonasa... Och, zdecydowanie nie podobał mi się ten jego uśmieszek... Oby nic nie namieszał, bo to zdecydowanie Joyce nie jest do niczego potrzebne. Że też akurat musiała się na niego natknąć, ech...
O, czemu ja też czuję, że tym kolegą Andrzeja jest Lewandowski? Podobnie, jak dziewczyny wyżej go nie znoszę haha :D Ale poczekamy, zobaczymy, dowiemy się :D
To wyznanie miłości na końcu było przepiękne! <3 Hahaha, moją pierwszą myślą też były oświadczyny, ale mają jeszcze na to czas ^^ Oby im się układało! <3
Czekam z niecierpliwością na nowość :)
Pozdrawiam ;*
Te odwiedziny Nico na cmentarzu sprawiły, że było mi smutno, bo w końcu był maleńkim chłopcem, który chciał tylko miłości, a nagle wypadek odebrał mu kochanych adopcyjnych rodziców, którzy dbali o niego jak o rodzonego synka, serduszko jest w stanie pęknąć 💔 Nawet nie wiesz z jaką ulgą odetchnęłam, gdy dowiedziałam się, że bliźniakom nic się nie stało i pani Antiga również czuje się dobrze, inaczej byłabym zła. Joyce i Andrzej wygrali ten rozdział, te nutki romantyzmu sprawiają, że ja już chcę ich ślub i dzieci, a były partner Joyce dostałby ode mnie kopa, gdyby tylko spróbował do niej podejść i porozmawiać. Czekam na więcej.
OdpowiedzUsuńBardzo przepraszam, że dopiero teraz komentuję, ale wcześniej nie miałam jak...
OdpowiedzUsuńOdwiedziny Nico u rodziców zastępczych na cmentarzu były naprawdę smutne. Stracił ich tak szybko, nie mógł poczuć na dobre miłości rodzicielskiej, ale pomimo tego pięknie z jego strony, że odwiedza ich grób. W końcu był małym chłopcem, kiedy ich stracił i w zasadzie nie musiałby przychodzić, a jednak. Dobry z niego chłopak.
Kamień z serca na wieści o Stephanie! Wiedziałam, że nic strasznego nie pozwolisz żeby się stało, ale jak to mówią "nigdy nic nie wiadomo", dlatego wolałam na spokojnie poczekać na rozdział. Wcale nie dziwię się, że Antiga tak spanikował, w końcu kocha swoją żonę i nienarodzone dzieci do tego jest wspaniałym człowiekiem, to naturalny odruch.
Gołąbki dotarły do Monachium, super! Są tak uroczy i kochani wzgledem siebie, że można jeść ich łyżkami. Joyce chyba zauważyła swojego byłego i mam nadzieję, że nie spotka go więcej, a ten drań nie będzie zatruwał jej nowego życia.
Buziaki, i jeszcze raz przepraszam za opóźnienie w komentarzu.