niedziela, 3 marca 2019

Epilog

Stephanie obudziło ciche skrzypnięcie. Przeciągnęła się leniwie, obróciła na drugi bok i niechętnie otworzyła oczy. Usiadła na łóżku i rozglądnęła się po pokoju.
— Czyżbym przerwał poranną drzemkę? — O framugę drzwi opierał się Stephane. Przez ramię miał przewieszoną sportową torbę, a podkrążone oczy wyraźnie wskazywały na to, że jest wymęczony po długiej podróży. 
— Nic nie mów — jęknęła, opuszczając nogi na podłogę. — Maluchy dały nieźle popalić.  Jak normalnie śpią całą noc, to tym razem budziły się co półtorej godziny. Na zmanię. I usypiały tylko na rękach. Miałam nadzieję, że skoro Timi i Manoline są w szkolę, to trochę odeśpię… 
— Ale zniszczyłem twój przebiegły plan. — Usiadł obok żony i pocałował ją delikatnie. 
Uśmiechnęła się nieznacznie. Oparła głowę na ramieniu mężczyzny i pozwoliła się objąć ramieniem. 
Przez dłuższą chwilę siedzieli tak, wtuleni w siebie, w całkowitej ciszy. Obydwoje zdecydowanie potrzebowali odpoczynku. 
— Zawsze możemy odespać we dwoje — mruknął Stephane. 
Stephanie już chciała mu przytaknąć, jednak dokładnie w tym momencie z jednego z łóżeczek rozległo się ponaglające gaworzenie. 
— Ma! Ma! 
Mały Walter stał chwiejnie na krótkich nóżkach, podtrzymując szczebelków. Wpatrywał się w rodziców dużymi, niebieskimi oczami, a jego wygięte w podkówkę usta, dobitnie świadczyły, że nie zniesie dłużej nie poświęcania mu uwagi. 
Małżeństwo wymieniło rozbawione spojrzenia. Stephane jako pierwszy dźwignął się z łóżka i podszedł do syna. Na widok znajomej twarzy, chłopiec wesoło zamachnął się rączkami. Co oczywiście skończyło się tym, że stracił równowagę i chichocząc, upadł na materac. 
— Ktoś tu ma chyba za dużo energii — zaśmiał się Stephane, biorąc Walta na ręce.
— Zgadnij po kim — prychnęła Stephanie. 
Trener skwitował to tylko parsknięciem śmiechem. Terry nie zaczął płakać, miał suchą pieluszkę, więc Stephane po prostu uznał, że mały potrzebował uwagi. Pozwolił, by Walter zaczął bawić się włosami ojca. 
— Mam wrażenie, że znów urósł — mruknął. 
Jego żona z udawaną irytacją przewróciła oczami. 
— Oczywiście, że urósł. Po całej nocy noszenia tej dwójki, nie czuję 
Jednak noszenie na rękach szybko znudziło się chłopcu. Stanowczym popiskiwaniem dał znać, że chce natychmiast zejść. Stephane postawił go na ziemi, a Walt zaczął z satysfakcją, na czworakach zwiedzać sypialnie. Mężczyzna usiadł obok na dywanie, w skupieniu śledząc synka. 
Stephanie przez chwilę przypatrywała się tej scence, a potem wstała i sprawdziła, co u Pierrette. 
Okazało się, że dziewczynka również się obudziła. Jednak w przeciwieństwie do brata leżała spokojnie i dopiero, gdy zobaczyła mamę nad sobą, usiadła i wyciągnęła ponaglająco rączki. 
— Cześć, księżniczko. — Stephanie wzięła córkę na ręce, a ta momentalnie wtuliła się w mamę. — Chciałabyś jeszcze pospać, co nie? — z powrotem usiadła na łóżku. 
Walter właśnie próbował wstawać, podtrzymując się krawędzi materaca. Gdy mu się to nie udało, spróbował znów, tym razem jednak opierając się na ramieniu taty. 
Pretty na początku ignorowała brata, ale po kilku minutach postanowiła do niego dołączyć. A przynajmniej tak myślała Stephanie. Okazało się jednak, że gdy tylko postawiła córeczkę na ziemi, ta podreptała w kierunku półki, na której stały klocki. Już po chwili próbowała ułożyć jeden na drugim. A przynajmniej tak to wyglądało, bo głównie uderzała jednym o drugi, śmiejąc się głośno. 
— Taki widok wynagradza każdy brak snu — stwierdził Stephane, z powrotem siadając na łóżku. 
Stephanie nie mogła się z nim nie zgodzić. Mogła się nie wysypiać, mogła być wyczerpana, ale takie leniwe poranki jak te wynagradzały wszystkie niedogodności. Bliźniaki niedługo kończyły rok, a co za tym idzie, były coraz bardziej ciekawe świata. Ich rodzice z rozrzewnieniem przypatrywali się, jak maluchy każdego dnia rosną i nabywają nowe umiejętności. Każde osobno, w różnym czasie. 
Bo choć Walter i Pierrette byli bliźniakami, to podobieństwo widać było tylko w wyglądzie. I to też w niewielu aspektach. Obydwoje mieli niebieskie oczy, obydwoje mieli szpiczaste uszy ojca, ale tak naprawdę na tym podobieństwo się kończyło. 
Walt był dosłownie kopią Stephana. Miał takie same jasne, kręcone włosy, taki sam uśmiech, takie same rysy twarz. Jego babcia powtarzała, że za każdym razem, gdy widzi wnuka, przeżywa deja vu. 
Penny za to wyróżniała się w rodzinie ciemniejszymi włosami i wyjątkowo drobną posturą. Była o dobre pół głowy niższa od brata, chudziutka, ale lekarze twierdzili, że po prostu taka jest jej natura. 
Charakterami różnili się jeszcze bardziej. Walter był wiecznie żywy. Domagał się nieustannej uwagi, wszędzie go było pełno. Wszystko go ciekawiło. Pierwszy nauczył się siadać, raczkować, a teraz rwał się do chodzenia. Szybko wpadał w złość, ale równie szybko przechodził do radosnego śmiechu. 
A Pretty? Pretty była cicha. Tak po prostu. Prawie nie płakała, uwielbiała za to, gdy ktoś ją nosił przytulał. Na rękach potrafiła spędzić cały dzień. Dodatkowo Stephanie szybko odkryła, że córka uwielbia muzykę. Gdy więc dziewczynka miała gorszy dzień, mama pakowała ją do nosidełka, włączała radio i mając córkę cały czas przy sobie, zajmowała się domem. 
Ale w tym momencie Pierrette zdecydowanie miała dobry humor.
- Są niesamowite - szepnął w pewnym momencie Stephane. 
Stephanie uśmiechnęła się pod nosem. Poprawiła głowę opartą na ramieniu męża i na moment przymknęła oczy. 
- Wiem - mruknęła. - Nasze małe bliźniaki... 
- Już nie takie małe - zauważył. - Niedługo niedługo skończą rok. Kiedy to minęło? 
Westchnęła cicho. Nie chciała by czas tak mijał. Najchętniej zatrzymałaby go we wszystkich leniwych chwilach jak ta. Nie potrzebowała w końcu wiele do szczęścia - jedynie obecności ukochanego męża i dzieci. 
Nagle poczuła, że coś delikatnie uderza ją nogę. Otworzyła gwałtownie oczy i zaśmiała się cicho. 
- Co się stało, Terry? - zapytała chłopca, który stał na chwiejnych nóżka, opierając się na kolanie mamy. 
- Am! -- ponownie uderzył rączkami mamę, a potem stracił równowagę. Upadł na pieluszkę, ale zamiast rozpłakać się, wybuchnął głośnym śmiechem.Potem znów wstał, znów się oparł i znów upadł, śmiejąc się głośno. 
Malutka Pierrette na moment oderwała się od klocków. Z zaciekawieniem spojrzała na brata i chyba doszła do wniosku, że jego upadki są super śmieszne, bo również zaczęła chichotać radośnie. 
I właśnie wtedy, słysząc śmiech swoich zdrowych, szczęśliwych dzieci, wtulając się w męża, Stephanie w końcu poczuła, że osiągnęła pełnie szczęścia.  

***

– Chyba zaraz zemdleje. – Przerażona Joyce jeszcze raz zmierzyła krytycznym spojrzeniem w swoje odbicie w lustrze. 
– Oh, daj spokój – zacmokała z irytacją Stephanie. – Wyglądasz przepięknie. Jak ktoś tu będzie mdleć, to Andrzej. – Starannie wsunęła we włosy kobiety kolejną spinkę. – I voíla! Gotowe! Możesz już brać ten ślub. 
Jocelyne przytaknęła niemrawo. Odruchowo uniosła rękę, by dotknąć głowy. 
– Nie ruszaj! – skarciła ją bratowa. – Na weselu sobie rozpuścisz. 
Zacisnęła usta w wąską kreskę, ale nie zamierzała protestować. Bardzo powoli wstała sprzed toaletki, a potem podeszła do ogromnego lustra. Uśmiechnęła się nieznacznie. Stephanie miała rację, wyglądała przepięknie. Biała, delikatna suknia idealnie podkreślała jej sylwetkę. Brakowało kokardek, czy kwiatków, fason był wyjątkowo prosty, a jedyną ozdobę stanowił złoty, cienki pasek. Dla Joyce była to jednak suknia idealna, taka, która świetnie komponowała się z starannie upiętymi, rudymi włosami. 
Przełknęła nerwowo ślinę. Jej się podobała, ale czy spodoba się również Andrzejowi? 
Na myśl o mężczyźnie, którego miała niedługo poślubić, przez jej ciało przeszedł dreszcz podniecenia. Nie mogła uwierzyć, że naprawdę ma zostać jego żoną. Przecież jeszcze trzy lata wcześniej się nie znali. Minęło niespełna pół roku odkąd w pewien sylwestrowy wieczór, środkowy ukląkł na jedno kolano i drżącym głosem poprosił Jocelyne o rękę. Po tylu miesiącach wspólnego życia, tylu przejściach, tylu wypowiedzianych kocham cię, odpowiedź mogła być tylko jedna. 
– Oczywiście, że za ciebie wyjdę. 

– Mam chyba niezły gust – stwierdziła Stephanie, z uśmiechem podsumowując swoje dzieło. 
– Jesteś wspaniała! – poprawiła ją Joyce. – Nigdy nie wynagrodzę ci tego, co dla mnie zrobiłaś. Zajęłaś się całym ślubem, organizacją, strojami, moją fryzurą i jeszcze będziesz moją świadkową! Jesteś niesamowita i… 
W tym momencie drewniane drzwi zaskrzypiały cicho, a do środka zaglądnęły cztery dziewczynki. Dwie starsze, siedmio i sześciolatka, były niemal identyczne – miały takie same ciemne, grube włosy, śniadą cerę i pastelowe, fioletowe sukienki. Na widok zdezorientowanych spojrzeń kobiet, wyszczerzyły się głupkowato i synchronicznie odsunęły się na bok, by wpuścić dwie pozostałe i…
– Stephane, coś ty znowu zmalował? – Stephanie zmierzyła męża zrezygnowanym spojrzeniem. 
– Przepraszam, nie mogłem ich powstrzymać. – Mężczyzna wzruszył bezradnie ramionami. – Pierrette uparła się, że ty masz założyć jej ten wianek, a powiedziałaś, że nie mogę zostawić dziewczynek samych, więc zabrałem też Selenę i Dianę, bo jakby coś im się stało to Charlie urwałby mi głowę, ty zresztą też i… – Z wrażenia trener aż zachłysnął się powietrzem. 
Stephanie pokręciła głową z udawaną dezaprobatą, a potem już spokojnie spojrzała na córkę. Malutka Pierrete stała pod ścianą, niepewnie przestępując z nogi na nogę. Była wyjątkowo drobna jak na swój wiek, a brązowe, związane w warkocz włoski nadawały jej wygląd zagubionego elfka. Jedną dłoń zaciskała na delikatny, biały wianek, a drugą kurczową trzymała rękę swojej najlepszej przyjaciółki. 
– Bo wujek wianków nie zna! – odezwała się buńczucznie Justin. Choć starsza tylko o rok, górowała nad Pretty nie tylko wzrostem, ale również pewnością siebie i zadziornością. Już zdążyła pozbyć się własnego wianka, a kiedyś związane w kucyki jasne włosy, teraz żyły własnym życiem, Wyjątkowo dużo wiedziała, wyjątkowo dużo umiała, co w większości zawdzięczała starszemu bratu. Isaac zadbał o to, by jego siostra znała odpowiedź na każde pytanie. 
– Niektórzy faceci tak już mają – prychnęła Jocelyne. 
Stephanie mimowolnie parsknęła śmiechem. 
– Chodź tu, skarbie. – Przykucnęła i uśmiechnęła się zachęcająco do córki. – Zaraz coś wymyślimy. 
Dziewczynka momentalnie się rozpromieniła i w podskokach podbiegła do mamy. Kobieta starannie nasunęła na jej głowę kwiecisty wianek i czule cmoknęła Pierrette w czoło. – Wyglądasz przepięknie skarbie. 
– Jak księznicka? – zapytała malutka. 
– Jak księżniczka – przytaknęła kobieta. 
Pretty radośnie okręciła się wokół własnej osi, a potem podbiegła do ojca. 
– Księznicka, tato, księznicka! 
Stephane wybuchnął głośnym śmiechem, biorąc córeczkę na ręce. 
– Chyba powinniśmy się zbierać – zasugerował delikatnie. – Bo jeszcze Andrzej zapuści korzenie. 
Joyce niemrawo pokiwała głową. Jeszcze raz przejrzała się w lustrze. Czy to na pewno był dobry pomysł? 
„Co ty w ogóle wygadujesz?” prychnął jej wewnętrzny głos. „Kochasz Wronę i już!” 
Wzięła głęboki oddech. Zerknęła na brata, potem na bratową i na niecierpliwiące się druhny. 
Nie było już odwrotu. 
– W takim razie chodźmy. Muszę przecież wyjść za mąż, nieprawdaż?

***
Samik na palcach wkroczył do salonu. Rozglądną się wokół, starając się przyzwyczaić oczy do ciemność. Zgarbił się i niezauważony przemknął przez pomieszczenie do kuchni. Wyprostował się dopiero przy lodówce. Odetchnął z ulgą, sięgnął do klamki i…
Prawie mu się udało. Prawie, bo gdy już miał otworzyć lodówkę, zza lady wyskoczyły dwa zamaskowane stwory z pistoletami na wodę i przystąpiły do zmasowanego ataku.
— Ej, ej, przestańcie! — charczał Guillaume, próbując uchylić się przed strumieniami wody. — Ej! 
Stwory zarechotała radośnie, a potem opuściły broń.
Przyjmujący odkaszlnął jeszcze raz i dopiero wtedy przybrał swoją popisową, pełną dezaprobaty postawę. 
— Co to miało być? — zapytał, krzyżując ręce na piersi. 
— Natali powiedziała, że mamy pilnować tortu. — Isaac zsunął z twarzy maskę Spidermana. 
— Dokładnie! — zawtórowała mu cieniutkim głosem Justin. — Żebyś przypadkiem go nie zjadł, tatusiu! 
— Przecież to mój tort! — Oburzył się Samik. — Na moje urodziny! 
Rodzeństwo wymieniło ironiczne spojrzenia, a potem synchronicznie wzruszyli ramionami. 
— Nic nas to nie obchodzi! Takie są zasady!
Naburmuszony mężczyzna tupnął nogą niczym mała dziewczynka. Dąsał się jeszcze przez chwilę, ale w końcu na jego twarzy pojawił się chytry uśmiech. Za nim ktokolwiek zdążył zareagować, dopadł do córki, przerzucił ją sobie przez ramię, a potem pobiegł z powrotem do salonu. 
Isaac od razu rzucił się siostrze na ratunek. Pognał za tata z pistoletem wodnym w gotowości, zupełnie ignorując istnienie puchatego dywanu na podłodze. 
— Uratuję cię, Tintin! — pokrzykiwał, co chwilę oblewając Samika wodą. 
Guillaume rzucił córkę na kanapę i wykorzystał własną broń. Łaskotki! 
Po mieszkaniu poniósł się opętańczy śmiech Justin, mieszający się z okrzykami Isaaca. Rozpętała się bitwa łaskotkowo-wodna, a celem była możliwość decydowania o losach urodzinowego tortu. 
Po kilku minutach cała trójka padła wymęczona na podłogę. A przynajmniej Isaac i Guillaume padli, bo Justin jak każde małe dziecko, miała niekończące się zapasy energii. 
— Mama was zabije — stwierdziła, rozglądając się po salonie. 
— Niby dlaczego? — zapytał Samik, podkładając sobie pod głowę mokrą poduszkę. 
— Cały salon jest mokry. Wygląda jak ocean! — klasnęła radośnie. — Super! 
Panowie wymienili przerażone spojrzenia. W tym samym momencie usiedli pospiesznie, w tym samym momencie rozejrzeli się w okół, w tym samym momencie chwycili się za głowy i w tym samym momencie siarczyście przeklęli po francusku. 
— Tato! Isia! — oburzyła się Justin. — Nie wolno wam mówić brzydkich słów. 
— Przepraszam, skarbie — Samik uśmiechnął się przepraszająco do córki. — Poniosły nas emocje, prawda Isaac? 
— Oczywiście — przytaknął chłopak. — Ale Tintin ma rację. Nat nas zabije, gdy to zobaczy. 
Guillaume zacisnął usta w wąską kreskę. Jeszcze raz rozejrzał się po salonie. Wszędzie leżały kałuże wody, a z kanapy dosłownie ściekało. 
Z ukochanej kanapy Natali. 
— Podłogę możemy wytrzeć — mruknął w końcu. — A kanapę może uda nam się jakoś wysuszyć… 
— W dwie godziny? — Isaac spojrzał na niego z powątpiewaniem. — Jakoś tego nie widzę. 
Przyjmujący przełknął głośno ślinę. Może powinien już układać plan na swój pogrzeb. 
— Nie możemy czekać! — Niespodziewanym optymizmem zapała Justin. — Mama nie może się denerwować. — Odwróciła się na pięcie i pognała w stronę schowka, gdzie trzymali mopy. 
Guillaume nie miał specjalnie wyboru. Poszedł za córką i chwilę później w trójkę sprzątali salon. Nie było to łatwe, ale małymi krokami posuwali się do przodu. 
Gdzieś między wycieraniem podłogi, a suszeniem poduszek suszarką ( pomysł Isaaca), Samik przystanął z mopem, by odpocząć. Isaac i Justin akurat toczyli nową bitwę, tym razem na ścierki. 
Siatkarz przyglądał im się z czułością. Uwielbiał relacje jaka łączyła rodzeństwo. Justin miała pięć lat, Isaac dwanaście, ale różnica wieku nie stanowiła żadnego problemu. Wygłupiali się razem, wspierali, przekomarza, kłócili o dosłownie wszystko. Isaac kochał swoją młodszą siostrę ponad wszystko, a mała Tintin zrobiła sobie z starszego brata obrońcę, bohatera i współzbrodniarza. W końcu z kim miałoby się lepiej kraść ciasteczka jak nie z bratem? 
Zresztą mimo upływu lat, Isaac zachował swój analityczny, naukowy umysł. W szkole wręcz błyszczał, wygrywał wszelkie możliwe konkursy, zdobywał stypendia, a nauczycieli wprowadzał w zachwyt. Zaoferowano mu nawet indywidualny tok nauczania, ale chłopak doszedł do wniosku, że jednak ważniejsze są dla niego kontakty z rówieśnikami. 
Co zresztą Guilaume uważał za swój osobisty sukces. Po pięciu latach już ostatecznie zniknął ten zagubiony, zamknięty chłopiec, który pewnego dnia okazał się być jego synem. Isaac z każdym rokiem coraz bardziej upodabniał się z zachowania do ojca, stają się duszą towarzystwa. 
Jedynie cięty język Danielle czasami dawał o sobie znać. 
— Wróciłam! 
Z zamyślenia wyrwał go głos Natali. Zaskoczony, aż upuścił mopa. Przerażony spojrzał na dzieci, które momentalnie ustawiły się w szeregu i wyszczerzyły głupkowato, próbując ukryć miejsce zbrodni. 
— Coście znowu zmalowali? — zapytała podejrzliwie Nat. 
— Nic! — odparli unisono. 
Kobieta zmarszczyła podejrzliwie brwi. Przez chwilę mierzyła całą trójkę krytyczny spojrzeniem, by w końcu z dezaprobatą pokręcić głową. 
— Nie ma mnie pół dnia, a wy już zalewacie salon. 
— Skąd… 
— Przecież widzę w jakim stanie jest moja kanapa — prychnęła. 
Guillaume z zakłopotaniem podrapał się po głowie. Zerknął na dzieciaki, które jedynie znów uśmiechnęły się szeroko. 
A akurat uśmiechy miały identyczne. 
— Isaac twierdzi, że do jutra kanapa wyschnie… — zaczął się tłumaczyć. 
— Niczego nie obiecuję! 
— Więc jest szansa, że do tego czasu odzyskasz salon. A wieczór filmowy równie dobrze możemy sobie zrobić w łóżku. 
Natali mimowolnie parsknęła śmiechem. Pokręciła głową z udawaną dezaprobatą, a potem podeszła do męża, wspięła się na palce i pocałowała go czule. 
— Mam dla was wieści — powiedziała, wyjmując z torebki szczelnie zaklejoną kopertę. 
Samik otworzył szeroko oczy. Spojrzał na kopertę, potem na Nat, potem na jej kryjący się pod płaszczem zaokrąglony brzuch i znów na kopertę. 
— Czy to jest to, co myślę, że jest? 
— Znalazłam przed chwilą w skrzynce. Musiało przyjść rano. Otwieramy, czy wolimy jeszcze zaczekać? 
— Oczywiście, że otwieramy!
Siatkarz nie zastanawiał się nawet sekundy. Zresztą podobnie jak jego dzieci. Cała trójka bowiem doskonale wiedziała, co jest w kopercie. 
Nat uśmiechnęła się pod nosem. Ukucnęła przed córką, wręczyła jej kopertę i zaczęła tłumaczyć. 
— Rozerwiesz ją szybko, okej? Ze środka wysypie się confetti. Jeśli będzie niebieskie, będziesz miała drugiego brata, jeśli różowe, to siostrę, rozumiesz? 
Dziewczynka powoli pokiwała głową. Potoczyła wzrokiem po zebranej rodzine, zachichotała chytrze, a potem brutalnie rozerwała kopertę. 
— Różowe, różowe! — Gdy na podłogę spadły różowe skrawki papieru, Tintin zaczęła radośnie skakać po całym salonie. — Będę miała siostrę, będę miała siostrę. 
— O cholera. — Isaac z wrażenia, aż usiadł na podłodze. Chyba jeszcze nie docierało do niego, co się właśnie stało. 
Za to Guillaume po prostu wybuchnął gromkim śmiechem. Porwał żonę w ramiona, okręcił wokół siebie, by na końcu namiętnie wbić się w jej usta. 
— Będziemy mieć drugą córkę. To totalnie porąbane — stwierdził, gdy na moment oderwali się od siebie. 
— Wiem. — Nat znów uśmiechnęła się szeroko. — Ale czy nasze życie kiedykolwiek było normalne?

***

— Myślisz, że te będą dobre? — zapytał Nico, niepewnie poprawiając spinki od mankietów. 
— A skąd mam to wiedzieć? — Becky Heynen* beznamiętnie wzruszyła ramionami. — Nie ustaliliście tego wcześniej z Sharonem. 
— Niby ustalaliśmy — mruknął. 
— W takim razie wyluzuj. To ślub twojego najlepszego przyjaciela. Postaraj się wypaść dobrze. — Pokrzepiająco poklepała go po ramieniu, a potem opuściła pomieszczenie. 
Nicolas przełknął głośno ślinę i jeszcze raz przejrzał się w lustrze. Wiedział, że powinien być cieszyć się szczęściem przyjaciela, ale to wcale nie było takie proste. Od czasu pamiętnego Memoriału minęło pięć lat. Tylko i aż pięć lat. Teoretycznie relacje między Sharonem, a Nico uległy znacznej poprawie. Ba, były nawet lepsze niż przed całym zajściem. Znów spędzali ze sobą mnóstwo czasu, znów rozmawiali jak dawniej. Śmiali się z głupot, wygłupiali i robili nawzajem kawały. Nie przeszkodziła im w tym nawet odległość, która pojawiła się po różnych transferach. Evans nie mógł uwierzyć, że tak szybko wszystko wróciło do normy, ale nie zgłębiał tematu. Było dobrze tak, jak było. 
— I co, jesteś gotowy? 
Nico wzdrygnął się nieznacznie, słysząc za sobą głos przyjaciela. 
— Chyba to ja powinienem zadać ci to pytanie — zażartował choć walczył z ogromną gulą w żołądku. 
Shoe uśmiechnął się szeroko. W idealnie skrojonym garniturze i wyjątkowo uczesanych włosach wyglądał jak milion dolarów. Promieniujące od niego szczęście było wręcz namacalne. Mógłby spojrzeć na niego ktoś zupełnie obcy, a i tak byłby pewien, że ma do czynienia z człowiekiem, który właśnie przeżywa najszczęśliwszy dzień w życiu. 
— Lepiej już chodźmy — pospieszył Nicolasa. — Bo Maya mi nie wybaczy, jeśli spóźnię się na własny ślub. 
Nico powoli pokiwał głową. Poszedł za przyjacielem, w skupieniu starając się zachować spokojny krok. Nie chciał, by ktokolwiek zorientował się, że kolana ma jak z waty i cały czas ma wrażenie, że to tylko głupi sen. 
Bo prawda była taka, że dzień ślubu Sharona, dla Nicolasa na pewno nie był najszczęśliwszym w życiu. 
To nie tak, że nie był na to przygotowany. Przez ostatnie pięć lat dzień w dzień obserwował rozwój miłości Shoa i Mai. Wspierał kumpla po kłótniach, doradzał i śmiał się, gdy ten na ostatnią chwilę kupował kwiaty na rocznicę. Udało mu się nawet zaprzyjaźnić z Mayą, która przestała dostrzegać we Francuzie zagrożenie. Owszem, czasami czuł się przy nich jak piąte koło u wozu, ale starał się robić wszystko, by para, a szczególnie Evans, miała w nim wsparcie. 
Gdy więc Sharon poprosił Nicolasa o pomoc przy wyborze pierścionka zaręczynowego, Francuz zgodził się bez chwili wachania. Mimo że to był dla niego szok. Bo gdzieś w głębi duszy miał nadzieję, że ten związek jest tylko chwilowy. 
Nie mógł jednak okazać swojego zawodu. Dlatego też prośbę o zostanie świadkiem przyjął bez mrugnięcia okiem, a nawet z jeszcze większym uśmiechem. Jak mógłby odmówić? Najlepszemu przyjacielowi? Człowiekowi, którego uważał za brata? Nigdy! 
I właśnie to sprawiła, że teraz stał pod drewnianą altaną i starając się uśmiechać, wysłuchiwał przysięgi młodych. 
Próbował nie patrzeć na Mayę. Nie myśleć o tym jaka jest idealna. Że niesamowicie wygląda, że jest niesamowicie inteligentna, że ma niesamowitą pracę i ogólnie, że jest genialna. 
I że ma Sharona. A to bolało Nicolasa najbardziej. 
— Ogłaszam was mężem i żoną. 
Sharone pocałował Mayę i dla nich cały świat przestał istnieć. 
Zaczął klaskać. Tak jak inni. Potoczył wzrokiem po zebranych gościach. Z ostatniego rzędu pomachała mu Becky. 
Uśmiechnął się nieznacznie. Przynajmniej na nią zawsze mógł liczyć. Wiele razem przeszli i wiedzieli, że niezależnie od tego, jak dziwne będzie ich życie, razem jakoś sobie poradzą. 
Potem były życzenia. Dużo życzeń, bo zjechała się cała rodzina, wszyscy znajomi i trochę bardzo dalszych znajomych, których mało kto kojarzył. Nico postanowił więc cierpliwie czekać na swoją kolej. Nigdzie mu się zresztą nie spieszyło. 
— Ja tam nie układałem jakiś specjalnych życzeń — stwierdził, gdy w końcu dopchał się do nowożeńców. — Chcę tylko powiedzieć, że Nicolas to ładne imię, pasujące do każdego dziecka. A dla dziewczynki zawsze pasuje Nicola. 
— Że co proszę? — Maya uniosła ze zdziwieniem brew, a Sharone z trudem stłumił parsknięcie śmiech. 
— To tak jakbym miał niedługo zostać wujkiem — wyszczerzył się głupkowato. — I pamiętajcie, że już rezerwuję sobie fuchę chrzestnego — dodał, a potem odwrócił się na pięcie, zostawiając parę w totalnym osłupieniu. 
Odetchnął kilka razy. Życzenia miał już za sobą, ale najgorsze dopiero nadchodziło. 
Jako świadek musiał wznieść toast. 
— Tylko nie pozwól bym wyszedł na totalnego głupka — poprosił Sharone, gdy kilka tygodni wcześniej dogrywali ostatnie szczegóły ślubu. — Muszę chociaż zachować pozory przed ciotką Amelią. 
— Wyluzuj. — Nico machnął lekceważąco ręką. — Nie opowiem zbyt wielu anegdotek. Może tylko tą, jak pomyliłeś parasol z włamywać i go stratowałeś? Albo jak pilnowaliśmy bliźniaków i przez przypadek zgarnąłeś nie tego chłopca z placu zabaw? Albo… 
Nie dokończył, bo Shoe postanowił rzucić w przyjaciela poduszką. 

Na weselu nie groziły Nicolasowi poduszki. Jednak, gdy przyszła jego kolej totalnie zgłupiał. Stał, wpatrywał się w salę pełną gości i był przekonany, że zaraz zwymiotuje. 
„Weź się w garść, stary” skarcił samego siebie. „Ten ostatni raz weź się w garść.”
— Miałem przygotowaną mowę — odezwał się w końcu. — Pełną anegdotek, śmieszną aż do bólu. Zapomniałem ją. Dlatego też muszę zacząć od czegoś innego — wziął głęboki oddech. — Miałem dziewiętnaście lat, gdy przyjechałem do Warszawy. Byłem zupełnie sam. Bez przyjaciół, bez rodziny. Chciałem odnaleźć swoich rodziców, choć nie miałem pojęcia, jak to zrobię. 
Shoe mi wtedy pomógł. Zupełnie obcemu chłopakowi, którego spotkał na przystanku autobusowym. Pozwolił, bym zamieszkał w jego salonie. Tak po prostu. Przez kolejne kilka miesięcy wspierał mnie, pomagał w poszukiwaniach. Szybko staliśmy się najlepszymi przyjaciółmi. Byłem zagubionym nastolatkiem, który popełnił w życiu wiele błędów, który uważał, że nie potrafi się przywiązywać, ale Sharone to zmienił. I zmienia cały czas. 
Kątem oka zerknął na atakującego. Gdy zobaczył jego uśmiech, znów poczuł, że traci oddech. Musiał szybko kończyć, bo czuł się tak, jakby zaraz miał zemdleć. 
— Nie wszyscy to wiedzą. Ale wystarczy pobyć z Sharonem przez piętnaście minut, by wiedzieć jak niesamowicie dobrym jest człowiek. Dziś w tym wspaniałym dniu chcę młodej parze życzyć tylko pozytywnych zmian. Bo Shoe to człowiek, który zmienia życie innych na lepsze i o którym nie da się zapomnieć. Ja przynajmniej na pewno nie zapomnę. 
Nigdy — dodał już w myślach, wznosząc kieliszek i na zawsze żegnając się z nadzieją. 

***

Krew. Dlaczego wszędzie była krew? Dlaczego czuła ból? Dlaczego przez całe ciało przechodziły dreszcze? Dlaczego pierś rozrywał żałosny szloch? 
Spojrzała na swoje ręce. Zakrwawione, kościste palce wyglądały przerażająco, ale nie mogły równać się z tym, co w nich trzymała. 
Ciałko. Malutkie, czerwone ciałko dziecka, które nie miało szans. Które nigdy się nie urodziło. Którego nigdy nie przytuli, nie powie, że kocha. 
Przez nią. 
Nie zazna szczęścia. Nie pokocha, nie przytuli, nie wychowa.
To jej wina, jej wina, tylko jej wina… 

Joyce gwałtownie usiadła na łóżku. Oddychała płytko, a jej ciało drżało. W oczach miała łzy, po plecach spływał pot. 
Przerażonym wzrokiem rozglądnęła się wokół. W sypialni panował półmrok. Dochodziła piąta rano, przez cienkie zasłony wpadały już pierwsze promienie słońca. Gdzieś w oddali ktoś próbował odpalić samochód. 
Wzięła głęboki oddech, próbując opanować szalejące nerwy. Odruchowo potarła dłonią skroń. 
– Skarbie? Coś się stało? Dlaczego nie śpisz? 
Wzdrygnęła się mimowolnie, słysząc zaspany głos męża. Odwróciła się delikatnie i posłała Andrzejowi ciepły uśmiech. 
– Wszystko w porządku, po prostu znów mam koszmary – skrzywiła się nieznacznie. 
Ze zrozumieniem pokiwał głową. Również usiadł, by objąć żonę ramieniem i mocno przytulić. 
– Chodzi o Kropka, prawda? – bardziej stwierdził niż zapytał. – Nadal boisz się, że coś pójdzie nie tak. – Położył dłoń na już naprawdę dużym, ładnie zaokrąglonym brzuchu kobiety. 
Przytaknęła niemrawo. Nie potrafiła nic więcej powiedzieć. 
Nie musiała. Andrzej wiedział, co czuje jego ukochana Joyce. Przecież tak długo czekali, na ten moment, tak bardzo się bali, że nigdy nie nadejdzie. 
Doskonale pamiętał ten deszczowy dzień, gdy we dwoje siedzieli w lekarskim gabinecie. Jocelyne, dosłownie blada ze strachu, nerwowo ściskała dłoń świeżo poślubionego męża, a on nieudolnie próbował zachować spokój. W końcu przecież sam namówił kobietę na badania, obiecując, że sam również przez nie przejdzie. Chciał po prostu wiedzieć na czym stoją. 
Ale w tamtym momencie zaczął mieć wątpliwości. 
– Nie będzie państwa okłamywać. – Starszy lekarz w końcu zdjął okulary i obdarzył małżeństwo smutnym spojrzeniem. – Nie będzie łatwo. Możemy wdrożyć leczenie, ale efektów nie obiecuje. Szansę, że zajdzie pani w ciąże są bardzo małe. 
Joyce jęknęła przeciągle. Schowała twarz w dłoniach, a jej ciałem wstrząsnął szloch. 
Andrzej momentalnie znalazł się przy niej. Przykucnął obok i uspokajająco zaczął gładzić jej plecy. 
– Spokojnie, skarbie, spokojnie – szeptał. – Coś wymyślimy, przecież jest wiele różnych dróg. 
Powiedział to wtedy i powtarzał przez kolejne lata, za każdym razem, gdy na teście wychodziła tylko jedna kreska. Dali sobie trzy lata — taki staż musieli mieć, by rozpocząć procedury adopcyjne. Teoretycznie mieli dużo czasu, ale każdy kolejny miesiąc sprawiał, że Jocelyne traciła nadzieje. Podupadał na zdrowiu, chodziła osowiała, smutna, coraz mniej rzeczy sprawiało jej radość. Przestała już liczyć kolejne cykle, zaczęła odliczać do tych magicznych trzech lat. 
Byle tylko zostać matką. 
Ale któregoś dnia, w pewne sierpniowe popołudnie, w końcu zobaczyła dwie kreski na teście. Nie dowierzała w to, co widzi. Nauczona doświadczeniem, na tę decydującą wizytę wybrała się sama. Nie chciał robić Andrzejowi nadziei. 
Jednak tym razem lekarz potwierdził wynik testu. 
Mimo przeciwności, Jocelyne Wrona była w ciąży. 
Andrew oszalał. Gdy zobaczył pierwsze, niewyraźnie zdjęcie USG, kompletnie zwariował. Malucha ochrzcił Kropkiem i przez kolejne miesiące tylko on był ważny. Dla nienarodzonego jeszcze syna i ukochanej żony, środkowy był gotów przychylić nieba. Gdy w szóstym miesiącu ciąży Joyce trafiła do szpitala z powodu krwawienia, Wrona spędzał u niej cały dzień. Przychodził o szóstej rano, wychodził o dwudziestej pierwszej i gdyby nie regulamin, zostawałby pewnie na noc. 
Te dziewięć miesięcy spędzili w raju. Kompletując wyprawkę, wymyślając imię i niedowierzając, że jednak zostaną rodzicami. 
A teraz zostało im tylko kilka dni. 
– Na pewno będzie dobrze – zapewnił po raz kolejny Jocelyne. – Kropek to silny chłop jest, w końcu ma mój geny, co nie? – Zarechotał, łaskocząc brzuch kobieta. 
Joyce parsknęła cicho śmiechem i pokręciła głową z udawaną dezaprobatą. 
Nagle jednak jej usta wykrzywiły się w grymasie bólu. Odruchowo objęła się za brzuch, odetchnęła głęboko, a potem…
Znów poczuła ból. I choć nigdy wcześniej nic podobnego nie czuła, to teraz doskonale wiedziała, co się dzieje. 
– A czy twoje geny, też się wybierały na świat przed terminem? – warknęła do męża. 
Ten zgłupiał. Spojrzał na żonę szeroko otwartymi oczami, nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje. 
W końcu jednak załapał. Jak oparzony poderwał się na równe nogi i zaczął chaotycznie biegać po mieszkaniu, próbując znaleźć wszystkie potrzebne rzeczy. 
Dobrze, że opatrzność była akurat na służbie i Andrzej niczego nie zapomniał. Bo do domu nie wróciłby żywy. 
Kilka godzin później, głośnym krzykiem swoje przyjście na świat oznajmił Leon „Kropek” Wrona. 
– Trzy dwadzieścia wagi, sześćdziesiąt cztery długości. Wysoki będzie – oznajmiła znudzonym głosem pielęgniarka, wręczając wyczerpanej mamie, owiniętego w kocyk noworodka. 
– Mówiłem, że moje geny. – Andrzej wyszczerzył się głupkowato, a potem pochylił się nad żoną i czule pocałował ją w czoło. – Dziękuję – szepnął. – Mam już wszystko, by być szczęśliwy. 



No i w końcu jest. Epilog pod znakiem ślubów i dzieci. Po pięćdziesięciu sześciu rozdziałach w końcu kończę tę historię. Za dwa dni minie dokładnie rok odkąd na tym blogu pojawił się prolog. 
Przyznam, że jakoś nie mogę w to uwierzyć. To był niesamowity rok. Chyba nigdy jeszcze tak bardzo nie "czułam" opowiadania. Pierwszy raz zdarzyło mi się. bym naprawdę dodawała rozdział, co tydzień. A czasami nawet częściej. 
Wiele razy wyobrażałam sobie ten moment. Miałam zamiar napisać naprawdę mnóstwo rzeczy, ale chyba nie mam na to siły. I czasu, bo zabieram się zaraz za kończenie pierwszego rozdziału na Once upon A December ( który możliwe, że pojawi się jeszcze dzisiaj). 
Skupię się więc tylko na podziękowaniach. Alma Blanca, Olcia, Patrycja, julka, Camille, Emily, Karo, Natola i mnóstwo, mnóstwo innych osób – chcę tylko podziękować za to, że byłyście z tym opowiadaniem przez cały rok i że pisałyście komentarze, które naprawdę dawały mnóstwo weny. Bez was to opowiadanie pewnie wysiadłoby w połowie, a już na pewno nie miałoby pięćdziesięciu sześciu rozdziałów. Jest to najdłuższe opowiadanie jakie kiedykolwiek napisałam, a to już mówi samo za siebie. 
W każdym razie nie przestaję pisać. Zapraszam więc na Once Upon A December,  które chyba można nazwać swoistym spin–offem do Lucky One. 
Pozdrawiam
Violin

Edit. Na Once Upon A December  pojawił się pierwszy rozdział. Serdecznie zapraszam!

sobota, 23 lutego 2019

Rozdział 56

Stephane nerwowo przestąpił z nogi na nogę i jeszcze raz posłał kobiecie błagalne spojrzenie. 
— Na pewno nic nie można zrobić? Zupełnie nic? 
— Bardzo mi przykro. — Pracownica sofijskiego lotniska bezradnie rozłożyła ręce. — Opóźnienie to opóźnienie, proszę cierpliwie czekać. 
Mężczyzna jęknął cicho. Z rezygnacją zwiesił głowę po czym powłócząc nogami wrócił do swoich siatkarzy. 
— Jak długo musisz czekać? — zapytał Dan Lewis, widząc cierpiętniczą minę przyjaciela. 
— Czterdzieści minut — odburknął Antiga. 
— To niezbyt długo. 
— To aż czterdzieści minut! — Ciężko usiadł na krześle obok. — A co jeśli przez ten czas coś się stanie? A co jeśli nie zdążę? — Pospiesznie wyjął z torby komórkę, a potem znów wstał, odszedł kilka kroków i wybrał doskonale znany numer. 
Nie musiał czekać nawet dziesięciu sekund. 
— Dzwonisz trzeci raz w ciągu zaledwie godziny — fuknęła na przywitanie Stephanie. — Powtarzam ci to ostatni raz, do szesnastej nic się nie wydarzy. Jest dwunasta! 
— Wiem, wiem. — Stephane zupełnie zignorował słowa żony. — Po prostu sprawdzam, czy dzieciaki nie zachciały się wybrać na ten świat wcześnie. 
— Nie, nie zachciały — warknęła. — Gdyby miały takie plany, to przynajmniej jedno ułożyłoby się głową w dół. 
Mężczyzna niechętnie przyznał jej racje.
— Mam drobny poślizg — przyznał, niechętnie spoglądając na tablicę odlotów. — Czterdzieści minut. Nie wiem, czy zdążę. 
— Daj spokój — skarciła go Stephanie. — Masz cztery godziny! Zdążyłbyś dwa razy polecieć tam i z powrotem. 
— Ale… 
— Nie ma żadnego „ale”. Jeszcze jedno słowo i będziesz czekał pod salą — zagroziła.
Zacisnął usta w wąską kreskę, niemrawo kiwając głową. Jeszcze przez chwilę porozmawiali o jakiś błahostkach, by w końcu Stephanie rozłączyła się, twierdząc, że musi odpocząć przed zabiegiem. 
Trener znów usiadł obok Dana, a wzrok wlepił w czubki butów. Jego myśli błądziły chaotycznie wokół jeszcze nienarodzonych dzieci. Mistrzostwa Świata odeszły w niepamięć. Choć jeszcze dzień wcześniej nerwowo chodził wzdłuż bocznej linii, to teraz zupełnie o tym zapomniał. Zawodnicy wracali do Kanady, a on do Polski, by w krótce po raz kolejny powitać na świecie swoje potomstwo. 
Miał nadzieję, że się nie spóźni. 
Westchnął głęboko, a potem odwrócił się nieznacznie, by zmierzyć wzrokiem swoich zawodników. Swoją drużynę. Ludzi, z którymi przez ostatnie dwa sezony reprezentacyjne dzielił wszystkie radości i smutki z którymi sięgał po sukcesu i znosił gorycz porażki. W pewien ojcowski sposób czuł się odpowiedzialny za tych chłopaków. 
Mimowolnie głośniej przełknął ślinę, jego twarz spoważniała. Przypomniał sobie jak poprzedniego dnia poinformował ich o swojej decyzji. Byli zaskoczeni, smutni, ale rozumieli. Wiedzieli, że dla niego rozstanie z reprezentacją Kanady też nie będzie łatwe. 
Na szczęście czterdzieści minut później siedział już w samolocie, powoli kołującym po pasie startowym. Stephane liczył, ze uda mu się przespać w czasie lotu, ale nie był wstanie zasnąć. Psychicznie był już w Warszawie, u boku swojej żony, która może i starała się zachować pozorny spokój, ale tak naprawdę denerwowała się zbliżającym porodem równie bardzo, co mąż. 
Gdy wylądował na lotnisku było wpół do trzeciej. Wiedział, że ma bardzo mało czasu, ale jeśli się pospieszy, to zdąży przed czwartą. 
Takiej prędkości, jaką wtedy osiągnął, nikt jeszcze nie zarejestrował. Wpadł na moment do domu, zostawił rzeczy, przywitał się z rodzicami, ucałował starsze dzieci, a potem pognał do szpitala. 
Zatrzymał się dopiero przed odpowiednią salą. Wziął głęboki oddech, a potem ostrożnie zapukał do drzwi. Odczekał kilka sekund, a potem, gdy nie uzyskał odpowiedzi, nacisnął klamkę i powoli zajrzał do środka. 
Zamarł gwałtownie. Jego serce stanęło nagle. Pokój był bowiem pusty. Owszem obok łóżka nadal leżały rzeczy Stephanie, ale jej samej nigdzie nie było. 
Zdezorientowany wrócił na korytarz i niepewnie rozejrzał się wokół. Przecież nie mógł pomylić oddziałów. 
— Szuka pan żony? — Jak spod ziemi, obok wyrosła lekarka Stephanie. 
— No właśnie tak… 
— Jest już na bloku operacyjnym. Korzysta z ostatnich piętnastu minut spokoju. Może pan do niej iść, ale proszę pamiętać o stroju ochronnym. 
— Stroju ochronnym…? 

— Wyglądasz jak głupek. — Takimi słowami przywitała męża Stephanie, gdy ten pojawił się w końcu w sali. 
— Nawet nic nie mów — jęknął, poprawiając przyciasny zielony czepek. — Czy to naprawdę musi być konieczne? 
— Jeśli chcesz być dobrym ojcem, to jak widać tak. 
— Od kiedy to ojcostwo ma zielony kolor i jest jednorazowego użytku? 
Kobieta mimowolnie parsknęła śmiechem. Leżała już na stole operacyjnym, najprawdopodobniej znieczulona, a sądząc po psychopatycznym uśmieszku, nawdychała się gazu rozweselającego. 
— Będziesz przy mnie cały czas, prawda? — zapytała, przybierając wręcz absurdalną minę smutnego szczeniaczka. 
— Oczywiście. — Bez wahania pokiwał głową. — Nie po to leciałem tyle kilometrów, by się teraz ulotnić. 
— Ale masz nie zemdleć! — pouczyła go niespodziewanie stanowczym tonem. — I stać przy mojej głowie, a nie chodzić jak idiota po całej sali. Wątpię, by oglądanie moich wnętrzności był jednym z obowiązkowych punktów zacieśniania naszych więzów małżeńskich. 
Musiał przyznać jej racje. Podszedł więc bliżej, przykucnął obok stołu i czule pocałował żonę. 
— Będzie dobrze — wyszeptał. 
— Wiem. — Głośno przełknęła ślinę. — Musi być. 

Było. Kilka godzin później Stephane chodził po niedużym pokoju i w kółko powtarzał, że to „niemożliwe”. Trzymał bowiem na rękach malutkiego noworodka, nieco ponad dwukilogramowe maleństwo, owinięte w niebieski kocyk. 
Trzymał na rękach swojego synka. 
— Jest wspaniały — szepnął, delikatnie muskając palcem czoło chłopca. 
Walter skrzywił się nieznacznie i spojrzał na tatę dużymi, niebieskimi oczami. 
— Wiem. — Stephanie uśmiechnęła się słabo. Nadal nie czuła nic od pasa w dół, nadal nie mogła unosić głowy, ale i tak dosłownie promieniała szczęściem. Do piersi tuliła drugie maleństwo, w różowym kocyku. Co chwilę gładziła dłonią krótkie, ciemne włoski córeczki, jakby sprawdzając, czy to nie sen. 
— Jest taki malutki. — Trener dalej rozpływał się nad synkiem. Nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Wodził wzrokiem po malutkim nosku, cieniutkich paluszkach, delektował się ciepłem ciała maluszka. Był tak malutki, tak drobniutki, że w rękach ojca wyglądał niczym porcelanowa laleczka. Mężczyzna miał wrażenie, że jednym gwałtownym ruchem może zrobić dziecku krzywdę. 
Uśmiechnął się szeroko, a potem wrócił do delikatnego kołysania Waltera. Miał ochotę na zawsze zatrzymać czas, by móc w nieskończoność przeżywać te kilka chwil. W końcu udało mu się coś, co jeszcze niedawno wydawało się nieprawdopodobne — zdążył na narodziny swoich dzieci. Słyszał ich pierwszy krzyk, 
— To dzieje się naprawdę, Stephane. — Stephanie mocniej przytuliła Pierrette. — To naprawdę są nasze dzieci. 
— Cały czas mam wrażenie, że to tyle sen — przyznał, siadając na krzesełku obok żony. — Ale czy sny mogą być tak wspaniałe? 
Nie odpowiedziała. Zresztą nie musiała. Obydwoje czuli to samo. Cały świat wokół zniknął, wszystkie zmartwienia, wszystkie troski nagle odeszły na dalszy plan. W tamtym momencie dla małżeństwa liczył się tylko bliźniaki, ich dzieci, owoc ich miłości. Czas nagle się zwolnił, zapętlił się do tych kilku godzin spędzonych w szpitalnym pokoju. 
Do godzin, które spędzili we czwórkę. 
— Dziękuję ci, kochanie — wydukał w końcu Stephane, z trudem tłumiąc łzy wzruszenia. — Nawet nie wiesz jak bardzo jestem szczęśliwy. — Czule pocałował żonę w czoło. 
— Potrafię to sobie wyobrazić. 
— Będę najlepszym ojcem na Ziemi— obiecał. 
— Wiem. — Uśmiechnęła się. 
— Kocham cię — znów ją pocałował. 
— Ja też cię kocham — odpowiedziała, a potem jeszcze raz na Pretty. — I wszystkie nasze dzieci też kocham. Całą piątkę.


***

Sharone wziął głęboki oddech, ruchem ręki wygładził koszulę, a potem niepewnie zapukał do drzwi. Zrobił to raz, drugi, aż w końcu ze środka domu rozległo się ciche „chwileczkę!”. 
Nerwowo przestąpił z nogi na nogę. Długo zastanawiał się, czy powinien przychodzić. W końcu jednak doszedł do wniosku, że tego typu sprawy powinno załatwiać się w cztery oczy. 
— Oh, to ty Shoe — w drzwiach stanął Stephane. Miał lekko podkrążone oczy, ale uśmiechał się od ucha do ucha i dosłownie biło od niego szczęście. — Proszę, wejdź. 
Evans podziękował szybkim skinięciem głowy. Powoli wszedł do domu, czując, że z każdą kolejną sekundą robi mu się słabo. 
— Cześć, Sharone! Nie spodziewałam się, że wpadniesz. 
W salonie na kanapie siedziała Stephanie. Również wyglądała na zmęczoną, ale na jej piersi leżał maleńki noworodek. 
— Przepraszam, że nie wstaję, ale właśnie udało nam się uśpić Pierrette i nie zamierzam tego zepsuć — wyjaśniła, czule spoglądając na córkę. 
Atakujący ze zrozumieniem pokiwał głową. Rozglądnął się po pomieszczeniu, odruchowo zatrzymując wzrok na stojącej pod ścianą kołysce. W środku spał drugi maluszek, ubrany w słodkie body z żyrafą. 
— Nicolasa nie ma w domu? — zapytał. 
Małżeństwo wymieniło zaskoczone spojrzenia. 
— Nie — odpowiedział powoli Stephane. — Kilka dni temu wyjechał do Włoch. 
— Do Włoch? — Sharonowi nagle skoczyło ciśnienie. — Jak to do Włoch? 
— Podobno pomaga jakiemuś staremu znajomemu. — Stephanie nieznacznie wzruszyła ramionami. — Chłopakowi, z którym mieszkał w jednej z rodzin zastępczych. 
Evans już otwierał usta by coś powiedzieć, jednak uprzedziła go Pretty. Dziewczynka skrzywiła się, otworzyła oczy, a potem po prostu zaczęła płakać. 
Zakłopotany siatkarz pożegnał się szybko z świeżo upieczonymi rodzicami i pospiesznie opuścił dom. Jednak gdy tylko znalazł się w bezpiecznej odległości, wyjął telefon i wybrał numer przyjaciela. 
— Odbierz, odbierz, odbierz… — powtarzał z coraz większym zainteresowaniem wsłuchując się w sygnał. 
— Halo? 
— Nareszcie! — Triumfalnie zacisnął pięść. — Nico, to ja! Sharone! Dzwonię bo musimy koniecznie porozmawiać. Próbowałem złapać cię w domu, ale okazało się, że wyjechałeś, więc pozostaje nam tylko rozmowa przez telefon. 
Po drugiej stronie zapadła głucha cisza. Przez chwilę Evansowi wydawało się, że Nicolas po prostu się rozłączył. Już chciał ponownie wybrać numer, gdy nagle usłyszał nerwowe chrząknięcie. 
— To… o czym chciałeś porozmawiać? — Francuz mówił wyjątkowo cicho i raczej nie była to wina zasięgu. 
— Doskonale wiesz o czym — prychnął Shoe. — O tym… — nerwowo przełknął ślinę. — O tym, co powiedziałeś mi w czasie Memoriału. O tym, że… że zakochałeś się we mnie — wyrzucił z siebie na jednym wdechu. 
Znów cisza. Czy Nico zbierał myśli? Czy stwierdził, że nie chce rozmawiać? Czy po prostu zgłupiał? 
— Ja… nie wiem, czy jest o czym rozmawiać — mruknął w końcu. 
Sharone z głośnym świstem wypuścił powietrze. Usiadł na pobliskiej ławce i z irytowany przeczesał dłonią włosy. 
— Oczywiście, że jest! Te słowa… nie powiem, zaskoczyłeś mnie. Naprawdę zaskoczyłeś. Ale minął miesiąc i wiele rzeczy po prostu sobie przemyślałem. 
— Ale czy to cokolwiek zmienia? — głos Nicolasa był wręcz do bólu przesycony rezygnacją. 
Shoe poczuł dziwne uczucie w sercu. Nie spodziewał się, że z chłopakiem jest aż tak źle.
„W końcu dużo w życiu przeszedł. Nic dziwnego, że po kolejnym odrzuceniu zamknął się w sobie” pomyślał mimowolnie. „Może gdybym od razu rozwiązał to delikatnie, to teraz byłby w lepszym stanie.” 
— Trochę zmienia — przyznał. — Pozwolisz mi wyjaśnić? Nie będziesz przerywać?
Nico wahał się przez kilka minut. W końcu jednak słabo wychrypiał „mów”. 
Atakujący wziął głęboki wdech. Niby starannie przygotowywał się do tej rozmowy, jednak teraz wszystkie plany dosłownie wyparowały mu z głowy. 
— Wiem, że to dla ciebie trudne — zaczął powoli. — Bo niestety, ale nadal w żaden sposób nie odwzajemniam twojego uczucia. Ale to nie znaczy, że nie jesteś dla mnie ważny. Jesteś Nicolasem. Moim przyjacielem, człowiekiem, który przez kilka tygodni spał w moim salonie, człowiekiem, z którym piekłem ciasteczka i oglądałem idiotyczne kreskówki. Jesteś dla mnie jak brat, którego nigdy nie miałem i… — zawahał się. — Brakuje mi ciebie. Brakuje mi naszych wygłupów. Brakuje mi dziwnych pomysłów. Chcę tylko, byśmy znów byli przyjaciółmi. Żeby wszystko wróciło do normy — skończył. 
Nie spodziewał się, że Nico odpowie od razu. Nawet się tego nie spodziewał. Wręcz przeciwnie, cierpliwie czekał, dał chłopakowi czas na pokładanie sobie wszystkiego w głowie. Wiedział, że na jego miejscu też byłby zszokowany. 
Jednak nie zamierzał odpuszczać. Mógł dać Nicolasowi czas, ale odpowiedź chciał usłyszeć jeszcze dziś. By móc być pewnym na czym stoi. By móc spokojnie zasnąć w  nocy.
— Ja też sobie wszystko przemyślałem — odezwał się niespodziewanie Nico. 
Shoe wyprostował się gwałtownie. Mocniej przycisnął telefon do ucha, jakby to miało poprawić głośność. Jego serce zabiło szybciej. Tak naprawdę nie wiedział, czego oczekuje. Była za to pewien, czego pragnie. 
Chciał odzyskać najlepszego przyjaciela.
— Poniosły mnie emocje — zaczął mówić Nicolasa. — Myślę… myślę, że to wina mojej przeszłości.  Byłeś po prostu pierwszą osobą, której tak po prostu zaufałem, która bezinteresowanie o mnie zadbała. Pewnie źle to zinterpretowałem… Rozumiesz, co nie? 
— Rozumiem. — Shoe uśmiechnął się słabo. — I… i nie mam ci tego za złe. Każdy z nas popełnia w końcu błędy, każdy kiedyś zauroczył się w niewłaściwej osobie. Ja na przykład podkochiwałem się w nauczycielce przyrody. — pozwolił sobie nawet zażartować. 
Nico zaśmiał się cicho. W normalnych okoliczność Evans bez problemu zorientował się, że ten śmiech jest wręcz przeraźliwie sztuczne. 
Ale teraz był zbyt zajęty faktem, że chyba mu się udało. Ze chyba znów miał przyjaciela. 
— Już nie mogę się doczekać, kiedy znowu się spotkamy! — zaczął nawijać podekscytowany. — Mamy tyle czasu do nadrobienia! Musimy ogarnąć coś super odlotowego. Może paintball?! Albo laser park? No i konieczne musisz upiec mi te genialne ciasteczka z czekoladą!
— Ta, pewnie… — głos Francuza nadal drżał. — Wiesz co, muszę już kończyć. Mam jeszcze sporo rzeczy do zrobienia — powiedział, a potem po prostu rozłączył się. 
Przez moment Sharone był w szoku. Ale tylko przez moment. Bo po chwili przypomniał sobie, że wszystko wyjaśnił. Poważnie porozmawiał z Nicolasem. I dowiedział się, że znów mogą być przyjaciółmi? Czy mogło wydarzyć się coś wspanialszego? 
Uśmiechnął się więc szeroko, schował ręce do kieszeni i po prostu odszedł, podgwizdując wesoło. 

Nie miał pojęcia, że kilka tysięcy kilometrów dalej, ktoś wściekle rzucił telefon o podłogę, bo właśnie stracił nadzieję na szczęśliwe zakończenie. 
I wiedział, że nigdy się z tym nie pogodzi. 
***

— Tylko nie podglądaj! 
Jocelyne cicho parsknęła śmiechem, słysząc karcący głos Wrony. Mocniej zacisnęła oczy i pozwoliła prowadzić się po schodach. Ostrożnie stawiała stopy, a dłoń zaciskała na poręczy. Choć doskonale wiedziała dokąd idą, to nie chciała odbierać Andrzejowi radości z „niespodzianki”. 
Usłyszała szczęk przekręcanego klucza i sekundę później została delikatnie przepchnięta przez próg. 
— Możesz już otworzyć oczy — szepnął Andrew, obejmując ukochaną w pasie. 
Niepewnie uchyliła powieki i momentalnie zamarła. 
Stała bowiem w wejściu do niedużego salonu. Niby znała to pomieszczenie doskonale, niby sama je urządzała, ale i tak zrobiła na niej niesamowite wrażenie. Dwa duże, balkonowe okna idealnie doświetlały pokój. Pod jedną ze ścian stała kremowa kanapa, a obok ciemnozielony fotel uszak, świetnie nadający do wieczornego czytania książek. Pod niewielkim kawowym stolikiem leżał kolorowy, wydziergany dywan, który Joyce dorwała na targu staroci. Nadawał salonowi przyjemny, ciepły wygląd. 
Kobieta uśmiechnęła się pod nosem. Powoli przeszła po pokoju, muskając opuszkami palców kolejne meble. Zaskoczyło ją trochę, że tak świetnie do siebie pasują, że nagle zaczęła marzyć tylko o tym, by usiąść w fotelu i zatopić się w kolejnej powieści. 
Westchnęła głęboko. Nie mogła zaprzeczyć, włożyła mnóstwo serca i czasu w urządzanie tego mieszkania. Od czasu, gdy dowiedziała się, że najprawdopodobniej nie może mieć dzieci, musiała znaleźć sobie jakiś nowy cel. Zabawa w dekoratorkę wnętrz pozwalała jej zachować spokój. Dzięki temu miała czym zająć myśli, dzięki temu nie wybuchła płaczem, gdy odwiedziła Stephana i Stephanie pierwszy raz po narodzinach bliźniaków. Mogła spokojnie wziąć na ręce malutkiego  i z lekkim sercem rozpływać się nad nim jak na prawdziwą ciotkę przystało. Zresztą   Walter i Pretty momentalnie skradli jej serca, sprawiając, że świat znów stał się jakby bardziej radosny. 
— Nie spodziewałam się, że będzie aż tak genialne — przyznała, stając przy drzwiach prowadzących na taras i znów rozglądając się wokół.  
— To nasze mieszkanie. — Andrzej wyszczerzył się głupkowato. — Musi być genialne. 
Uśmiechnęła się pod nosem. Podeszła do mężczyzny, wspięła się na palce i pocałowała go czule. On jednak pogłębił pocałunek. Objął kobietę w pasie i podniósł kilka centymetrów nad ziemią, tak by mogła opleść go nogami. 
— Jeszcze nie zobaczyłaś sypialni — mruknął, gdy na moment oderwali się od siebie. 
— Wiem. Ale za nim tam przejdziemy, muszę ci coś pokazać. 
Zmarszczył ze zdziwieniem brwi. Już chciał zapytać o co chodzi, jednak Joyce pokręciła głową i zgrabnie wyplątała się z jego objęć. 
Sięgnęła po torebkę i po chwili wyciągnęła z niej niewielkie pudełko lekarstw. 
— Pierwsza dawka — powiedziała, wręczając je Wronie. — Jedna tabletka rano i jedna wieczorem. Na początku przez miesiąc. 
— Zaraz, co? — zamrugał zdezorientowany. 
— No jak to co? To moje lekarstwa! — prychnęła kpiąco. — Te, które przepisał mi lekarz. 
Teraz to Andrzej kompletnie zbaraniał. Spoglądał to na Jocelyne, to znów na trzymane pudełko, zupełnie nie rozumiejąc, co się dzieje. 
Kobieta pokręciła głową z irytacją. 
— Wiem, że jeszcze chwile minie za nim się pobierzemy — zaczęła wyjaśniać. — Ale nawet nie będąc małżeństwem możemy zacząć starania. Mamy prawie trzydzieści lat, młodsi już nie będziemy, a z każdym kolejnym rokiem nasze szanse będą maleć. 
— Chcesz żebyśmy… żebyśmy spróbowali… — Wrona plątał się we własnej wypowiedzi. 
— Żebym zaszła w ciążę? — dokończyła za niego Joyce. — Tak, właśnie tego chcę. Oczywiście na luzie, bez presji. Po prostu zobaczmy, co los przyniesie. 
Przełknął nerwowo ślinę. Wahał się przez moment, ale w końcu powoli pokiwał głową. 
— Postawimy na spontaniczność, tak? — dopytał. 
— Dokładnie — uśmiechnęła się nieznacznie. — Tak, jak zakładaliśmy od samego początku.
— W takim razie, chodź. — Chwycił Jocelyne za rękę i pociągnął w kierunku kolejnego pomieszczenia.
Na początku Joyce była przekonana, że idą do sypialni. Jednak po chwili stanęli w drzwiach kolejnego pokoju. Tego, o którym kobieta starała się myśleć i tego, którego nawet nie próbowała urządzać. 
Jeden nadprogramowy pokój. Zupełnie pusty, z ścianami pomalowanymi na biało i prosta lampą zawieszoną pod sufitem. 
Doskonale wiedziała jakie będzie miał przeznaczenie. 
— Dlaczego mnie tu przyprowadziłeś? — zapytała, czując, że ogarnia ją mimowolny strach. 
— Powiedziałaś, że wszystko traktujemy na luzie, tak? 
— I nie zamierzam tego zepsuć. 
— Doskonale to rozumiem — przytaknął. — Ale gdy kupowałem to mieszkanie, wiedziałem, czego chcę. Chcę szczęścia, spokoju, życia z tobą u boku. Mój dziadek zawsze powtarzał, że jeśli czegoś się bardzo pragnie, to to się spełni. Bo będzie się do tego dążyć za wszelką cenę. Więc mogę obiecać ci dwie rzeczy — że będziemy razem szczęśliwi i że kiedyś w tym pokoju stanie małe, drewniane łóżeczko, a po podłodze będą się walać klocki lego — jego głos był wyjątkowo stanowczy. 
Uśmiechnęła się. Najpierw smutno, a potem jakby… z rozmarzeniem? Zaskoczyła samą siebie. Pierwszy raz od bardzo dawna myślała o dziecku i nie czuła tego dziwnego ucisku w żołądku. Wręcz przeciwnie — w jakiś pokrętny sposób w końcu była szczęśliwa. Chyba w końcu uwierzyła Wronie, że wszystko jakoś się ułoży. 
Andrzej również się uśmiechnął. Musnął palcami podbródek kobiety i pocałował ją delikatnie. Tyle wystarczyło, by była pewna, że i tym razem będzie ją wspierał. 
Dlatego też chwyciła mężczyznę za przód koszuli, przyciągnęła do siebie i pogłębiła pocałunek. Chwilę później koszula przestała być potrzebna. Podobnie jak pozostałe części garderoby. 
—  Czyli starania zaczynamy od razu? — zapytał kokieteryjnie Andrew, gdy w końcu dotarli do sypialni. 
— Obydwoje mamy dzisiaj wolne, więc możemy poświęcić na to cały dzień. — Prowokacyjnie przejechała palcem po nagim torsie mężczyzny. 
Dokładniejszej odpowiedzi nie potrzebował. Namiętnie wbił się w jej usta, kontynuując „chrzest” mieszkania.
Kilkadziesiąt minut później leżeli wtuleni w siebie we wspólnym łóżku, we wspólnej sypialni, przekonani, że świat należy do nich. Andrzej bawił się włosami Jocelyne, a ona muskała palcem jego brzuch. 
— Nadal nie odpowiedziałaś na moje pytanie — odezwał się niespodziewanie. 
— Jakie? 
— Czy to naturalny kolor? — nakręcił sobie na palec kosmyk rudych włosów. 
Cicho parsknęła śmiechem. Obróciła się na brzuch i zmierzyła mężczyznę chytrym spojrzeniem. 
— A jaką chcesz usłyszeć odpowiedź? 
— Nie wiem — beznamiętnie wzruszył ramionami. — Po prostu mnie to ciekawi. 
W zamyśleniu podrapała się po brodzie. To było takie proste, zwyczajne pytanie, a ona zastanawiała się, co powiedzieć. 
— Naturalne — szepnęła w końcu. — Tak samo naturalne, jak nasza miłość. 
To w zupełności wystarczyło. Andrzej znów pocałował Joyce, a ich świat ostatecznie stał się piękny. 

***

— Tato, zajrzyj jeszcze raz pod łóżko — poprosił Isaac, sięgając po kolejne ciastko. 
— Ale po co? — Guillaume oderwał się na chwilę od walki z zamkiem torby. 
— Bo nie pamiętam, czy spakowałem Albiego! A nie wybaczę sobie jeśli tu zostanie! 
Mężczyzna westchnął głęboko i posłusznie zerknął po szpitalne łóżko. Uśmiechnął się nieznacznie, widząc leżącego w kącie niebieskiego misia. Podniósł pluszaka, a potem wręczył go chłopcu. 
— Chyba Albert zapomniał, że już skończyliście się bawić w chowanego. 
Isaac uśmiechnął się szeroko, przytulając ukochanego misia. 
Samik poczuł, jak przyjemne ciepło w sercu. Od wypadku minął prawie miesiąc. Tak jak zapowiadali lekarze Isaac z każdym dniem zdrowiał. Wybudził się dwa dni po operacji. Na początku był bardzo słaby. Wszystko go bolało, ledwo mówił, głównie spał. Zaniepokojonym rodzicom cierpliwie tłumaczono, że organizm chłopca po prostu się regeneruje. 
Z czasem nastąpiła poprawa.Po tygodniu Isaac miał dość sił by wstać z łóżka i przejść kilka kroków. Po dwóch już śmigał między szpitalną biblioteką i kącikiem zabaw. 
Na tydzień przed wypisem lekarze uznali, że stan chłopca jest na tyle dobry, by mógł urządzić małe przyjęcie urodzinowe. Swoje dziewiąte urodziny młody obchodził w towarzystwie ukochanego ojca, uczącej się chodzić siostry, nadopiekuńczej macochy i szpitalnych kolegów. 
No i oczywiście w towarzystwie Henryk. 
— Puk, puk? 
Samik podniósł głowę. Uśmiechnął się nieznacznie, widząc w drzwiach niskiego, okrągłego mężczyznę o bujnej, kręconej brodzie i ciepłym spojrzeniu. 
— Witaj, Henryku — skinął głową na powitanie. 
— Cześć! — Isaac pomachał radośnie, a mężczyzna mu odmachał. 
Gdy Guillaume po raz pierwszy miał spotkać Henryka Adamskiego był przekonany, że z trudem powstrzyma wściekłość. W końcu to był on! Człowiek, który wjechał w Isaaca! Który prawie zabił jego małego synka. 
Ale wystarczyło spojrzenie w zapłakane oczy Henryka, wystarczył jego zachrypnięty głoś, by z siatkarza wyparowała cała złość. Policja potwierdziła, że cała sytuacja była tylko nieszczęśliwym wypadkiem, śledztwo zamknięto, zapewniając, że kierowca naprawdę nie mógł nic zrobić. Nawet Samik miałby problem z dostrzeżeniem osoby, która kucała mu przed maską, a co dopiero niższy o dobre trzydzieści centymetrów Polak. 
Ten oczyszczający wyrok nie uwolnił jednak Adamskiego od wyrzutów sumienia. Codziennie, gdy tylko mógł odwiedzał Isaaca. Dopytywał o jego zdrowie, a potem starał się zrobić wszystko, by młodemu było w szpitalu jak najlepiej. Szybko okazało się, że skromny profesor fizyki jest świetnym kompanem dla bystrego chłopca. Potrafili w nieskończoność rozwodzić się nad różnymi fizycznymi problemami czy planować doświadczenia, które Isaac wykona, gdy już wróci do domu. To właśnie profesor podarował mu na urodziny niebieskiego misia, który otrzymał dumne imię Albert, na część Einsteina. 
— Ja otrzymałem na cześć Newtona, więc dlaczego misiu miałby być gorszy? — tłumaczył wtedy Isaac, a wszyscy wokół wybuchnęli gromkim śmiechem. 
To zdecydowanie były najlepsze urodziny w życiu Isaaca.
— Jak się czujesz? — zapytał Henryk, siadając na drugim krześle. 
— Dobrze. — Chłopiec znów wyszczerzył się głupkowato. — Wystarczająco dobrze, by lekarze pozwolili mi wrócić do domu. 
— Dostaliśmy rano wypis — wyjaśnił Samik. — Właśnie kończymy pakowanie.
— Oh, to nie będę przeszkadzał. — Polak jakby zmarkotniał. 
— Nie przeszkadza pan! — oburzył się Isaac. — Wręcz przeciwnie. Przed śniadaniem sprawdzałem zasadę zachowania pędu. Na kuleczkach kauczukowych. No i dwie wpadły mi pod szafę — wskazał na olbrzymią komodę. — Tata na pewno nie da rady sam jej podnieść. 
Mężczyźnie wymienili cierpiętnicze spojrzenia. Zdecydowanie podnoszenie ciężarów nie należało do ich ulubionych czynności. Zakasali jednak rękawy i wspólnymi siłami odzyskali kolorowe. Było to o tyle zabawne, że sporo różnili się wzrostem, więc musieli się nieźle namęczyć, by komoda nie spadła nikomu na nogi. 
Oczywiście przez cały czas trwania operacji, Isaac chichrał się jak głupi. 
— Proszę. — Samik triumfalnie wręczył synowi kuleczki, a potem skrzywił się i pomasował obolałe plecy. — A Stephane powtarzał, że nie powinnienem całkowicie odstawiać trening. Chyba się starzeję. 
Wszyscy trzej zaśmiali się głośno.
Przez kolejne pół godziny rozmawiali o wszystkim i o niczym, przerzucali się kawałami i zdążyli nawet zagrać jedną partię chińczyka. W końcu jednak Henryk musiał się zebrać do pracy. Gdy wyszedł, Guillaume sprawdził jeszcze, czy wszystko zostało spakowane, a potem triumfalnie klasnął w dłonie. 
— Zbieramy się, młody! 
Chłopcu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szybko narzucił bluzę, pozwolił sobie zawiązać buty ( jedną rękę nadal miał w gipsie), by w końcu powoli zsunąć się z łóżko. 
W drodze do domu prawie nic nie mówił. Siedział na tylnym fotelu i w zamyśleniu wyglądał przez okno. Samik co chwilę zerkał na syna. Pewnie byłby zmartwiony, ale delikatny uśmiech na twarzy  wskazywał, że wszystko będzie dobrze. 
— Isa! Isa! 
Gdy tylko przekroczyli próg mieszkania, powitało ich wesołe pokrzykiwanie. Mała Justin dreptała chwiejnie przez salon, jedną ręką trzymając się mamy, a drugą szaleńczo machając w kierunku brata. 
— Justin! — Isaac przykucnął i pozwolił by dziewczynka wpadła w jego ramionach. — Tak bardzo za tobą tęskniłem! 
— Przecież widzieliście się wczoraj — zauważyła rozbawiona Natali. 
— Jesteśmy dziećmi — Chłopiec spojrzał na nią z pobłażaniem. — Inaczej postrzegamy czas. 
Kobieta pokręciła głową z udawaną dezaprobatą. Guillaume wykorzystał okazję, porwał ukochaną w ramiona, okręcił wokół siebie i pocałował namiętnie. 
— Ty też inaczej postrzegasz czas? — Kpiąco uniosła brew.  
— A żebyś wiedziała — uśmiechnął się chytrze. 
— To lepiej się pospiesz, bo obiad stygnie. 
Tyle wystarczyło. Znów ją pocałował, a potem zagonił syna do stołu. 
Dalszą część popołudnia spędzili spokojnie. Isaac bawił się z Justin, która szybko porzuciła próby chodzenia i goniła brata na czworakach. Samik za punkt honoru postawił sobie wymienienie żarówki w kuchni, co okazało się być niewykonalne bez pomocy jak zawsze genialnej Nat. 
Wieczorem w czwórkę zalegli na kanapie i włączyli przypadkowy film animowany. Justin zasnęła po dziesięciu minutach. Isaac po dwudziestu. Obydwoje spali wtuleni w rodziców, jedno w mamę, drugie w tatę. 
— Sam chciał oglądać „Auta” — mruknął Guillaume, przeczesując króciutkie włosy syna i zupełnie ignorując wbijający się w udo gips. 
— Z dziećmi tak zawsze — prychnęła Nat. — Zresztą ty zachowujesz podobnie. Gdy oglądamy razem film, zasypiasz maks po pół godzinie. 
— Ale chyba nie masz mi tego za złe? 
— Nie, przynajmniej nie komentujesz każdej minuty. 
Mimowolnie parsknął śmiechem. Już chciał coś powiedzieć, ale w tym momencie Isaac poruszył się niespokojnie. 
— Tata — wychrypiał przez sen. 
— Ci… jestem tutaj. — Samik czule pogłaskał chłopca po głowie. 
— I jesteś najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi — skomentowała Natali. 
— Owszem — przytaknął, nie mogąc powstrzymać uśmiech. — Mam wspaniałą partnerkę, malutką córeczkę i ukochanego syna… Zdecydowanie jestem najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. 
— Nie tylko ty. — Kobieta wtuliła się w siatkarza, a on objął ją ramieniem. 
I siedzieli tak w czwórkę, na kanapie i nic więcej do szczęścia nie było im potrzebne. 

W tamtym momencie byli bowiem najszczęśliwszą rodziną pod Słońcem. 



Tak jak mówiłam, przedstawiam ostatni rozdział tego opowiadania. Jeszcze tylko epilog i żegnamy się z "Lucky One". 
Przyznam, że jakoś sama nie mogę w to uwierzyć. Bardzo zżyłam się z tą historią i ciężko będzie mi się z nią rozstawać. 
Ale na szczęście pisanie jest dla mnie jak tlen. Pamiętacie, jak obiecywałam opowiadanie z bliźniakami w roli głównej? Po wielu perypetiach i wymazanych pomysłach ( nieprzedłużanie kontraktu ze Stephanem trochę pokrzyżowało mi szyki), w końcu przedstawiam coś nowego. Narazie zapraszam do zapoznania się z bohaterami. I może ktoś ma jakąś ciekawą teorię co do fabuły? 
Zapraszam!
Violin
Netka Sidereum Graphics