niedziela, 13 stycznia 2019

Rozdział 50


Stephane nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok, nieudolnie próbując znaleźć najwygodniejszą pozycję. Jednak niezależnie od tego jak się obrócił, coś go uwierało, coś swędziało, coś kuło. Na łóżku obok już od dawna pochrapywał Dan Lewis, drugi trener, który padł zaraz po powrocie z wieczornej analizy treningów. W przeciwieństwie do Antigi, który jeszcze trzy godziny później, próbował pozbyć się z głowy natrętnych myśli. 
W końcu dał za wygraną. Zsunął się z łóżka i po cichu podszedł do biurka. Otworzył laptopa, a potem włączył film, który otrzymał tego dnia rano. Obiecał sobie, że nie będzie go zbyt często oglądał, ale nie potrafił się powstrzymać. Usiadł na niewygodnym krześle i jak zaczarowany wlepił wzrok w ekran. 
Film bowiem pochodził z ostatniego USG bliźniaków. To był już ósmy miesiąc, więc na nagraniu 4D wyraźnie można było dostrzec rysy twarzy maluszków. Stephane doskonale widział mały nosek synka, cieniutkie paluszki córki. Widział jak marszczą czółka, jak próbują się obrócić, choć mają mało miejsca. Uśmiechnął się nieznacznie, gdy mały Walter zamachnął się stópką, by zyskać trochę miejsca. 
— Cześć, Walt, cześć Pretty — szepnął, czule muskając palcem ekran. Nie powiedział jeszcze żonie, że wie, jakie imiona wybrała. Tuż przed wyjazdem przez przypadek znalazł kartkę, na której Stephanie zapisywała swoje pomysły. Gdy dostrzegł zakreślone kilkukrotnie dwa imiona z aprobatą pokiwał głową. Od razu wiedział, że będą pasować. 
— Tęsknie za wami — przyznał. — Od ponad miesiąca nie byłem w domu. A wy urośliście. Na pewno dajecie mamie w kość. Choć nie chce się do tego przyznać. 
Zamrugał szybko, starając się opanować łzy. W takich momentach jak ten nienawidził swojej pracy. Każdy kolejny dzień był coraz trudniejszy. Każdego kolejnego dnia tęsknił mocniej. Odliczał dni do powrotu do Polski i z przerażeniem stwierdzał, że jeszcze trochę zostało. Po każdej rozmowie z żoną, z dziećmi, miał ochotę się rozpłakać. 
A jednocześnie wystarczył jeden trening, jeden udany atak Sharona, jedna niesamowita obrona Blaira, jeden radosny okrzyk chłopaków z drużyny, by wcześniejsze uczucia zniknęły. Kochał tę pracę, kochał tę drużynę. Wystarczył jeden wygrany mecz, ba, wystarczyło by któryś z młodszych zawodników zaczął lepiej przyjmować, lepiej zagrywać, a Stephane znów uśmiechał się szeroko. 
Kochał swoją rodzinę, ale kochał też bycie trenerem. 
— I co ja mam zrobić, maluchy? — zapytał cicho. 
Śpiący  pod ścianą Dan mruknął coś przez sen i niemrawo obrócił się na drugi bok. 
— Dzięki za pomoc, Dan — mruknął Antiga. 
Wrócił do oglądania filmiku. Akurat mały Walter wyginał się pod dziwnym kątem, próbując wsadzić sobie stopę do buzi. 
— Wrócę pewnie dopiero na wasze narodziny — westchnął z rezygnacją. — Bod warunkiem, że zdążę. Bo z tym też może być ciężko. Więc łaskawie nie spieszcie się zbyt szybko na świat, dobrze? Zaczekajcie aż skończą się mistrzostwa. 
Westchnął głęboko. Był przy narodzinach Nicolasa. Był przy narodzinach Timotiego. Był przy narodzinach Manoline. I doskonale pamiętał historie swoich kolegów, którzy nie mieli tyle szczęścia, którzy pierwsze „cześć”, mówili dziecku przez telefon. 
Nie zamierzał do nich dołączyć. 
— Coś wymyślę, obiecuję — powiedział stanowczo. — Jakoś… jakoś sobie poradzimy. Tak bardzo… tak bardzo was kocham.
Powoli zamknął laptopa. Na drżących nogach podszedł do łóżka. Położył się ostrożnie. Ręce splótł na piersi, a wzrok wlepił w sufit. W końcu udało mu się uspokoić oddech. Zamknął oczy i tak jak każdej nocy przywołał obraz tego, jak będzie wyglądało życie za rok. Widział siebie, widział Stephanie, widział piątkę wspaniałych dzieci. 
Wiedział, że będzie szczęśliwy. 
Odwrócił głowę. Zmierzył Dana uważnym spojrzeniem i zacisnął usta w wąską kreskę. 
— Chyba niedługo będziemy musieli porozmawiać, Dan — szepnął. — I to bardzo poważnie porozmawiać. 

***

Wpadające przez okno promienie greckiego słońca, podrażniły powieki Jocelyne. Z cichym   jęknięciem obróciła się na drugi bok i naciągnęła na głowę kołdrę. Choć na wyspie byli już piąty dzień, to nadal nie odespała tygodni pracy. Głównie dlatego, że zamiast chodzić wcześnie spać, Andrzej zabierał ją na długie, nocne spacery i imprezy na plaży. Gdy wracali do pokoju było już zwykle naprawdę późno, a i tak nie odrazu szli spać. W końcu Wrona obiecał, że to będą najlepsze wakacje w ich życiu. 
— Pobudka, kochanie. — Siatkarz czule cmoknął partnerkę w czoło. — Już ranek. 
— Ja nie chcę!  — jęknęła, jeszcze mocniej przykrywając się kołdrą. 
— Jeśli nie wstaniesz, to przegapimy śniadanie. 
— Trudno. 
— Będziesz chodzić głodna? — Uniósł ze zdziwieniem brew. 
To ją na chwilę przymurowało, zaraz jednak triumfalnie odwróciła się na drugi bok, porywając jednocześnie poduszkę Andrzeja. 
— Zjem obiad na śniadanie. 
Cicho parsknął śmiechem. Pokręcił głową z udawaną dezaprobatą, a potem jak gdyby nigdy nic wstał, podniósł Jocelyne i przerzucił ją sobie przez ramię. 
— Ej! To cios poniżej pasa! — zaprotestowała gwałtownie. 
— Obiad możesz zjeść na śniadanie. Jednak wspólny poranny prysznic, to wspólny poranny prysznic. 
Niechętnie przyznała mu rację, ale i tak zrobiła naburmuszoną minę. Dopiero, gdy Wrona osobiście rozebrał kobietę z kusej pidżamy, a potem wsadził pod prysznic, uśmiechnęła się nieznacznie. W końcu nie było niczego przyjemniejszego od ciepłej wody o poranku. 
— To dzisiaj robimy? — zapytała gdy usiedli już przy śniadaniu. 
Jednocześnie odetchnęła głęboko poranną bryzą i z nostalgio rozglądnęła się wokół. Za tarasu, na którym mieściła się hotelowa restauracja, miała doskonały widok na zatokę. Widziała słoneczne refleksy na gładkiej tafli i białe maszty jachtów, pojawiających się na horyzoncie. Panowała wręcz idealna cisza i spokój, jedynie skrzeczenie mew, co pewien czas przeszywało powietrze. 
— Zabieram cię na romantyczną kolację. — Andrzej z szerokim uśmiechem wpakował sobie do buzi kawałek jajecznicy. 
— Przecież codziennie jemy „romantyczne kolacje”. — Zakreśliła w powietrzu cudzysłów. — Ta już natura tych wakacji. 
— Wiem — przytaknął. — Ale ta będzie wyjątkowa. 
Bez przekonania pokiwała głową. W zamyśleniu przygryzła wargę. Zbliżał się koniec wyjazdu, a ona nadal nie powiedziała Wronie o jednej, bardzo ważnej sprawie, o decyzji, którą podjęła. Próbowała już wielokrotnie, ale za każdym tchórzyła. 
Jednak tym razem była pewna, że musi to zrobić. 
Na szczęście Andrew nie zauważył jej zmieszania. Naturalnie przeskoczył na inny temat i zaczął trajkotać jak najęty, zupełnie nie zauważając milczenia kobiety. Joyce słuchała z uwagą, jadła powoli i nieudolnie próbowała opanować drżenie dłoni. 
Udało jej się to dopiero, gdy poszli na plażę. Wchodząc do ciepłego morza, pozwoliła sobie rozluźnić wszystkie mięśnie. A gdy Andrzej chwycił ja od tyłu w pasie po czym ze śmiechem wrzucił do wody, znów zapomniała o wszelkich problemach. 
Aż do wieczora po prostu cieszyła się wyjazdem, tak samo jak w czasie poprzednich dni. Wrona z jednej strony nie pozwalał Joyce się nudzić, ale też nie przesadzał z atrakcjami. Między konkursem na najlepszy zamek z piasku („Ej, to miał być zamek, nie wieża Eiffla!), a lotem na paralotni ( „Nie przekonasz mnie bym tym poleciała!”), ucinali sobie krótkie drzemki na zdecydowanie za krótkim leżaku. A dokładniej to Jocelyne drzemała wtulona w klatkę piersiową Andrzeja, który pilnował, by nic jej nie obudziło. 
Za to wieczorami chodzi na romantyczne kolacje. 
Joyce jeszcze raz przeglądnęła się w lustrze po czym zacmokała z dezaprobatą. Teoretycznie zwiewna, szmaragdowa sukienka leżała na niej idealnie, ale czegoś brakowało. 
—Wyglądasz pięknie — szepnął Wrona, całując Francuzkę w szyję. 
— Mówisz szczerze, czy po prostu lubisz słodzić? — Uśmiechnęła się kpiąco. 
— Oczywiście, że mówię szczerze — prychnął. — Jesteś zdecydowanie najpiękniejszą kobietą na świecie. 
Przewróciła oczami z udawanym lekceważeniem. Ponownie krytycznym wzrokiem zmierzyła swoje odbicie. 
— Czego z taką uwagą szukasz? — Andrew objął ją w pasie. 
– Coś mi nie pasuje — mruknęła. — I czy możesz łaskawie trochę się odsunąć? Twoja broda strasznie łaskocze — skrzywiła się nieznacznie. 
W odpowiedzi Wrona jedynie roześmiał się głośno. Obrócił Joyce w swoja stronę, pocałował, a potem grzecznie podał ramię. 
— Pani pozwoli. 
Restauracja, do której zaprowadził Joyce mieściła się na szczycie niewielkiego klifu. Siedząc przy wiklinowych stolikach, można było podziwiać zachód słońca i znikające na horyzoncie żaglówki. Wokół panowała sielankowa atmosfera, a ciche dźwięki skrzypiec sprawiały, że w powietrzu dosłownie unosiła się miłość. 
— Pamiętasz, jak mówiłem, że ta kolacja będzie wyjątkowa? — zaczął Andrzej, gdzieś między drugim daniem, a jedzeniem. 
— Coś wspominałeś — przyznała niepewnie Joyce. — Ale nie wyjaśniłeś, dlaczego. 
— Powiedzmy, że mam dla ciebie prezent. — Uśmiechnął się tajemniczo po czym sięgnął do kieszeni i wyjął z niej małe, granatowe pudełeczko. 
Jocelyne pobladła gwałtownie. Przełknęła głośno ślinę, czując jak zaczyna tracić oddech. Nie dowierzała w to, co się dzieje,  nie chciała wierzyć. Zamrugała raz, drugi, trzeci, ale pudełeczko nie znikało. 
— Andrzej… 
— Za nim cokolwiek powiesz, otwórz — poprosił.
Zmierzyła go badawczym spojrzeniem. Sięgnęła po pudełeczko, z każdą kolejną sekundą coraz bardziej obawiając się, co znajdzie w środku. 
Jednak gdy uchyliła wieczko jej oczom ukazał się nie pierścionek — czego się bała, lecz zwykły, srebrny klucz. 
— Teraz to już kompletnie nic nie rozumiem — przyznała, odchylając się na krześle. 
— Spodziewałaś się pierścionka zaręczynowego… 
— Nie będę zaprzeczać. 
— Zamierzam poprosić cię kiedyś o rękę — przyznał bez ogródek Andrzej. — Ale nie dzisiaj. To — wziął do ręki kluczyk. — Jest klucz do mieszkania, które niedawno kupiłem. 
— Nie bardzo rozumiem. — Pokręciła głową Joyce. 
— Chodzi o to, że chcę byśmy w nim zamieszkali. Razem. — Wrona chwycił dłonie kobiety i zmusił, by spojrzała mu prosto w oczy. — To nowe mieszkanie, będzie do odbioru pod koniec sierpnia, możemy je sami urządzić. Od zera, tak jak będziemy chcieli. Skończy się ganianie po całej Warszawie, zapominanie szczoteczek do zębów, czy kupowanie na ostatnią chwilę jedzenia dla Lambo. O pytaniu „do mnie, czy do ciebie?” już nie wspominając. 
Joyce zamurowało, dosłownie wcisnęło w krzesło. Siedziała jak zaczarowana, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w siatkarza. Jakoś nie docierało do niej to, co mówił. Spodziewała się naprawdę wielu rzeczy — od oświadczyn, przez zmianę klubu, na poważnej chorobie kończąc. 
Ale wspólnego mieszkania nie przewidziała. 
— Wiesz, że to nie takie proste? — zapytała w końcu. —Ludzie… — Zaczęła się niezręcznie bawić kieliszkiem. — Gdy zaczynają ze sobą mieszkać zmieniają się. Wychodzą na wierzch wady, których wcześniej nie dostrzegali. WIele związków rozpada się. 
— Bo nie są oparte na prawdziwej miłości. — Andrzej nie zamierzał dać za wygraną. Pochylił się nad stołem, odgarnął z twarzy Jocelyne kosmyk włosów, a potem kontynuował. — Kocham cię. Doskonale o tym wiesz. Jeszcze rok temu byłem przekonany, że nigdy nie znajdę prawdziwej miłości. Że nigdy się nie ożenię, że nigdy nie założę rodziny. Że zostanę starym kawalerem z psem. Ale potem… potem pojawiłaś się ty. I teraz jestem już pewien, że jesteśmy sobie pisani. 
Nie miała pojęcia, co powiedzieć. Spoglądała to na Wronę to na klucz, a jej myśli błądziły jak oszalałe. Rozsądek walczył z uczuciami, serce z rozumem. Motto „nie przywiązywać się” z potrzebą bycia kochaną. 
A potem wyobraziła sobie, że codziennie rano budzi się u boku Andrzeja. Że jedzą razem śniadanie, że żegna ją przed pójściem do pracy i czeka, gdy z niej wraca. Że razem wybierają lampy i sprzeczają się o kolor dywanu w salonie. 
Czy nie tego właśnie pragnęła przez całe życie? 
— To trochę szalone — powtórzyła. — Nawet bardzo szalone. Ale… Ale chyba się zgadzam. 
I w tym momencie jej bębenki zaprotestowały gwałtownie, bowiem Andrew wydał z siebie dziki pisk radości, rzucił się Joyce na szyję i namiętnie wbił się w jej usta. 
Po chwili zawahania oddała pocałunek, zupełnie ignorując fakt, że dzieli ich blat stołu. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pozbyła się wszystkich wątpliwość, zmartwień. Upewniła się jedynie, że podjęła dobrą decyzję. 
— Ja też muszę ci coś odpowiedzieć — szepnęła, gdy w końcu oderwali się od siebie. — Coś… możliwe, że ważnego. 
Andrzej uniósł ze zdziwieniem brwi po czy wyczekująco odchylił się na krześle. 
— Zamieniam się w słuch. 
Wzięła głęboki oddech. Kilka razy zacisnęła i rozprostowała palce, nieudolnie próbując opanować drżenie rąk. Jeszcze godzinę wcześnie była przekonana, że to będzie łatwe, ale teraz nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów. Desperacko zaczęła rozglądać się wokół, jakby szukając pomocy. 
— Zrobię badania — wydukała w końcu. — Zaraz po powrocie. 
— Jakie badania? — zmarszczył czoło Wrona. 
— A jakie niby mogę robić? — prychnęła, starając się zamaskować zdenerwowanie. — Oczywiście, że… no wiesz… chodzi o to, czy mogę mieć dzieci. Chcę w końcu wiedzieć na czym stoję. 
Tym razem to Wronę zamurowało. Zamrugał szybko, jakby resetował mózg. Co rusz to otwierał, to znów zamykał usta, wprawiając Jocelyne w coraz większe zakłopotanie. 
Nagle jednak wstał od stołu, podszedł do kobiety, przykucnął, chwycił jej dłonie w swoje i powiedział stanowczym głosem: 
— Nie zrobisz tych badań.
— Że co proszę?! — prawie krzyknęła. 
— Nie zrobisz badań — powtórzył spokojnie. — Zrobimy je. Razem. Bo to będą nasze dzieci. 
Joyce poczuła zbierające się w oczach łzy wzruszenia. Bardzo chciała coś powiedzieć, ale nie była wstanie wykrztusić z siebie ani słowa. Zamiast tego po prostu uśmiechnęła się nieznacznie i czule pocałowała Andrzeja w czubek głowy. 
— Kocham cię, Andrew. 
–– Ja ciebie też, skarbie. Ja ciebie też. 


***

Stephanie obudziła się z bólem głowy. Niezbyt silnym, irytującym pulsowaniem, które nasilało się za każdym razem, gdy próbowała wstać. Nie było to nic poważnego, zdarzało się zarówno przed ciążą, jak i w trakcie, najprawdopodobniej spowodowane ciśnieniem. Nie było powodem do zmartwień, ale wkurzało niemiłosiernie. 
Dlatego też kobieta od samego rana chodziła poirytowana. Miała wrażenie, że wszyscy mówią zdecydowanie za głośno, wszystko pachnie zdecydowanie za intensywnie, a ogólnie to jest za gorąco. Dodatkowo fakt, że była już trzydziestym czwartym tygodniu ciąży, wcale nie pomagał. Koło drugiej po południu zirytowanie sięgnęło zenitu. 
— Timote! — stanęła na schodach, czując, że traci cierpliwość. — Złaź na dół natychmiast!
— Zaraz! — odkrzyknął z góry chłopiec. 
— Nie ma żadnego zaraz! Ile razy mam powtarzać, że brudne ciuchy lądują w koszu na pranie, a nie obok niego! A spodnie trzeba wcześniej z powrotem wywrócić na prawą stronę! Masz natychmiast to posprzątać! 
— Zaraz! 
— Timote… Jezu, szczur! — Przerażona wycofała się gwałtownie, prawie spadając ze schodów. Jej serce stanęło na moment, a mózg kompletnie się przegrzał. 
Na półpiętrze bowiem siedział sobie mały, czarno—biały szczur i jak gdyby nigdy nic wpatrywał się w panią domu. 
— O, tu jesteś Zibi! — U góry schodów pojawił się Timo. — Zły szczurek, nie wolno tak uciekać. — Podniósł zwierzaka i czule przytulił do piersi. 
Stephanie zbaraniała. Desperacko chwyciła się poręczy i wzięła kilka głębokich wdechów, by opanować szaleńcze bicie serca. 
— Chcesz powiedzieć, że to zwierzę jest twoje — wysyczała wściekle. 
— Nie do końca. — Chłopiec uśmiechnął się z zakłopotaniem. — Ciocia Joyce pozwoliła mi się nimi opiekować, gdy będzie na wakacjach. 
— Nimi? 
— No Zbyszkiem i Fabianem. 
— Znaczy, że szczury są dwa?
— No tak. Samotny szczur, to smutny szczur. 
W tym momencie Stephanie nie miała już pojęcia, czy wybuchnąć gromkim śmiechem, czy też rozpłakać się z bezsilności i złości. W ramach kompromisu oparła ręce na biodrach, a potem zmierzyła syna jednym ze swoich popisowych zabójczych spojrzeń.
— Przede wszystkim powiedz, dlaczego nie zapytałeś mnie o zgodę? 
— No mamo… 
— Co ty sobie wyobrażałeś?! — niekontrolowanie zaczęła podnosić głos. — Żeby przynieść do domu dwa szczury i nic mi nie powiedzieć?! Ile razy mam powtarzać, że na razie nie zgadzam się na żadne zwierzęta?! 
— Ale to tylko tydzień! — próbował protestować Timote. — Zresztą i tak już nie wchodzisz na piętro, mamo. 
— To nie ma nic do rzeczy! — Kobieta straciła cierpliwość. — Nie powiedziałeś mi o tym, że zamierzasz się nimi opiekować, ukryłeś je nawet! Tak się po prostu nie robi i już! 
— Chciałem tylko udowodnić, że jestem odpowiedzialny! 
— No to właśnie udowodniłeś coś zupełnie odwrotnego — warknęła. — A teraz marsz do swojego pokoju! Jak Jocelyne wróci z tej wycieczki, to też sobie z nią porozmawiam. A szczury wybędą z tego domu z głośnym hukiem. 
— Dobrze, mamo — burknął Timo, a potem odwrócił się na pięcie i naburmuszony wrócił na piętro. 
Stephanie jeszcze przez chwilę wpatrywała się w puste schody. Czuła, że przesadziła, ale miała już wszystkiego dość. Od ponad miesiąca zupełnie sama ogarniała całą tę ferajnę, a fakt, że dzieciaki miały wakacje wcale nie pomagał. Częstotliwość wołania „mamo!” zwiększyła się prawie dziesięciokrotnie w porównaniu z rokiem szkolnym. 
Zrezygnowana usiadła na kanapie w salonie. Zerknęła na zegarek po czym pospiesznie otworzyła komputer. W Kanadzie dochodziła ósma rano, a Stephane obiecał, że zadzwoni zaraz po śniadaniu. 
Nie musiała długo czekać. Już po chwili na ekranie pojawiła się ikonka skypa, a po naciśnięciu zielonej słuchawki, kobieta w końcu mogła porozmawiać z mężem. 
— Czy wiesz, co zrobił twój syn? — zaczęła prosto z mostu, czując powracającą irytację. 
— Obstawiam, że nic dobrego — parsknął śmiechem. — Ale może najpierw powiesz mi, który syn  i dlaczego, gdy coś nabroi, to jest tylko mój. 
Stephanie zacisnęła usta w wąską kreskę. Zdecydowanie nie miała humoru na żarty. 
— Timote sprowadził do domu dwa szczury — wysyczała. — Wziął je od Joyce i nie raczył zapytać mnie o zdanie.
— Niezbyt racjonalnie — przyznał. — Ale to chyba tylko młodzieńczy wybryk, co nie? 
— Tak? — Uniosła kpiąco brew. — A jak wyjaśnisz fakt, że przez pięć dni nic mi o tych szczurach nie powiedział?
Stephane w zamyśleniu podrapał się po głowie. 
— Jak widać nie był pewien czy się zgodzisz — stwierdził w końcu. — Ale mam nadzieję, że nie nakrzyczałaś na niego za bardzo. 
— Niby innego miałam zrobić? — prychnęła. 
— Daj spokój. — Trener machnął lekceważąco ręką. — Przecież nic wielkiego się nie stało. A ty ostatnio zdecydowanie przesadzasz.
— Bo jestem do cholery wykończona! — wybuchnęła po raz drugi tego dnia. — Dzieciaki bez przerwy czegoś chcą, nadal nie mamy skompletowanej wyprawki, a przez bliźniaki ledwo się ruszam! Od tygodnia nie jestem już wstanie wejść na piętro!
— I co niby mam z tym zrobić?! — tym razem to Stephane stracił cierpliwość. 
— No nie wiem... Na przykład pomóc mi! 
— Jak?! Jestem w Kanadzie! 
— To trzeba było nie wyjeżdżać! 
— Taką nam do cholery pracę! — jęknął. —  Zresztą pytałem Cię że sto razy, czy przyjąć tę ofertę. Zgodziłaś się! 
— Bo nie byłam wtedy w ciąży! I nie spodziewałam się, że to będzie tak wyglądać! — wściekłe uderzyła pięścią w obicia kanapy. — Teraz za żadne skarby bym się nie zgodziła. 
— Nawet gdyby to była jedyną ofertą? Z czegoś musimy żyć — zauważył cierpko. 
Zacisnęła usta w wąską kreskę. 
— Jakoś byśmy sobie poradzili — warknęła.
Stephane przeczesał włosy ręką i z głośnym świstem wypuścił powietrze. 
— Skarbie, posłuchaj... 
— Nie, to Ty mnie posłuchaj, Stephane — Kobieta nie zamierzała odpuścić. — Od dobrych piętnastu lat zaciskam zęby i "daję radę". Ty wyjeżdżasz, a ja zostaję sama. Żeby nie było, wiedziałam na co się piszę, gdy za Ciebie wychodziłam. I póki byliśmy tylko we dwójkę, to jeszcze jakoś dawała radę. Ale potem pojawiły się dzieci. Ciebie nie było przez dwa, trzy miesiące,  a ja radziłam sobie sama z dwójką małych dzieci. Bez jakiegokolwiek wsparcia rodziny! 
— Stephanie... 
— Gdy zrezygnowałeś z gry dla reprezentacji myślałam, że będzie lepiej. I było. Dopóki nie zdecydowałeś się zostać trenerem. Czego w ogóle nie brałam wcześniej pod uwagę. I... 
— Myślisz, że to dla mnie nie jest trudne! — przerwał jej gwałtownie Stephane. — Że spokojnie myślę o tych wszystkich chwilach gdy mnie nie było?! Że nie żałuję tych wszystkich przedstawień, które przegapiłem?! Oczywiście, że żałuję! Ale co mam niby zrobić? Zrezygnować w połowie sezonu?! 
— Nie — prychnęła. — Ale potem nie płacz, że nie widziałeś pierwszych kroków Waltera. — dodała jeszcze. 
A potem z hukiem zamknęła laptopa i po prostu się rozpłakała.  



Z wielką przyjemnością przedstawiam jubileuszowy, pięćdziesiąty rozdział tego opowiadania. Szczerze, to nie przypuszczałam, że to zajdzie tak daleko. To najdłuższe opowiadanie jakie kiedykolwiek napisałam.
Stephanie wróciła! Kurczę, serio może nie było jej jakoś bardzo długo, ale i tak tak stęskniłam się z scenkami z nią w roli głównej. A wy? 
W każdym razie mam nadzieję, że rozdział się podobał. Jak zwykle z niecierpliwością czekam na wasze komentarze i za wszystkie z góry dziękuję.
Pozdrawiam
Violin


5 komentarzy:

  1. Stephane coraz mocniej tęskni za domem i coraz bardziej zaczyna brakować mu dzieci i żony. Wspólnie spędzonych chwil i po prostu bycia ze sobą. To musi być trudne nie wiedzieć nawet, czy zdąży się na poród swoich dzieci. Jednocześnie siatkówka nadal jest jego ogromną miłością i praca trenera sprawia mu ogrom satysfakcji i radości.
    Mężczyzna znalazł się na rozstaju i będzie musiał w końcu podjąć decyzję. Zapewne bardzo trudną, ale czas zrezygnować z którejś posady. Stephanie w życiu sama sobie ze wszystkim nie poradzi. Już nie daje rady... Rozwiązanie ciąży coraz bliżej, a w dodatku Manoline i Timote są przez cały czas w domu. Nic więc dziwnego, że w końcu puściły jej nerwy. W dodatku nabawiła się niemałego strachu przez te szczury. Timote powinien zapytać ją najpierw o zgodę, a tak trochę się mu oberwało.
    Joyce i Andrzej świetnie bawią się na wakacjach. Ciesząc po prostu byciem ze sobą. Ten urlop mógłby się po prostu nie kończyć, bo jest idealnie.
    Choć niespodzianka Andrzeja mnie bardzo zaskoczyła. Byłam pewna, że planuje oświadczyny, a nie wspólne mieszkanie. Ale Joyce mimo początkowych wątpliwości na pewno nie narzeka. Jestem pewna, że mieszkanie ze sobą nic nie zmieni w kwestii ich uczuć i się ze sobą świetnie dogadają. W końcu się kochają, a to najważniejsze.
    Czekam z niecierpliwością na następny rozdział. 😊

    OdpowiedzUsuń
  2. Współczuję Stephanowi. Jest rozdarty pomiędzy siatkówką a rodzina. Ibtak naprawdę nie ma pojęcia co zrobić.
    Choć wydaje mi sie że przy jego rozterkach tęsknota za rodziną wkrótce zwycięży.
    Stephanie przestaje sobie radzić. I w ogóle jej się nie dziwię. Ma na głowie dzieciaki, dom i końcówkę ciąży. Do tego właśnie zobaczyła Zibiego biegajacego po jej domu. Naprawdę się dziwię że nie urodziła w tym momencie 😉
    Jej coraz większe nerwy o rozdrażnienie jest jak najbardziej normalne w tej sytuacji.
    Andrzej jak zawsze kochany i słodki.
    A ja nie spodziewałam się klucza do wspólnego mieszkania. Byłam pewna że Joyce zobaczy pierścionek zaręczynowy.
    Fajnie że Wrona chce razem z nią iść zrobić badania.
    Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział. Pozdrawiam 😊

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie da się ukryć, że Stephan ma ciężki orzech do zgryzienia. Jest rozdarty pomiędzy rodziną a siatkówką. Jednak wydaje mi się, że sam zdaje sobie sprawę z tego, co będzie musiał zrobić. A mianowicie poświęcić się bez reszty rodzinie oraz maluchom i przekazać pałeczkę Danowi. Na pewno będzie mu ciężko, bo siatkówka to całe jego życie, jednak przychodzi taki moment, kiedy trzeba powiedzieć dość. A Stephanie już sama nie daje rady. Wszystko ją drażni i irytuje, co mnie nie dziwi. Została jej ostatnia prosta, w dodatku jest w domu sama z dziećmi i musi to wszystko ogarnąć. Bohaterka! Kobiecie puściły nerwy i oberwało się Timiemu. Młody za bardzo nie wiedział, czym przeskrobał, ale fakt faktem o tych szczurach to mógł Stephanie poinformować. W ogóle szacunek dla niej, że nie zaczęła rodzić w momencie, w którym zobaczyła jednego z pupili Joyce. Podziwiam, podziwiam! Jej rozmowa z mężem miała taki, a nie inny finał, ale no naprawdę nie dziwię się jej. Stephan prędzej czy później będzie musiał podjąć decyzję, co dalej. Ale ostatnie słowa żony chyba na niego podziałały... Ech, mam nadzieję, że będzie obecny przy porodzie, bo widać po nim, jak bardzo chce uczestniczyć w tej chwili. W ogóle jego wpatrywanie się w maluszki niezwykle mnie wzruszyło <3 Mam nadzieję, że małżeństwo odnajdzie się w tym wszystkim i znajdzie pozytywne wyjście z tej sytuacji :)
    Joyce i Andrzej świetnie bawią się na wakacjach na każdym kroku okazując sobie uczucia. I to jest piękne! Aż im zazdroszczę tych wakacji haha :D I powiem Ci, że mnie zaskoczyłaś! Myślałam, że Andrzej będzie chciał oświadczyć się Joyce, a on zaproponował jej wspólne mieszkanie. Joyce początkowo miała obawy, ale wierzę, że to tylko umocni ich związek. I będą mieli okazje, by przetestować kolejne łóżko oraz ściany ^^ :D
    Cieszę się, że Joyce zdecydowała się na te badania. I fajnie, że Andrzej będzie ją w tym wspierał. Oby wszystko było dobrze! :)
    Czekam z niecierpliwością na nowość i gratuluję napisania pięćdziesięciu rozdziałów :)
    Pozdrawiam ;*

    OdpowiedzUsuń
  4. Mamy jubileuszowy rozdział, więc poważna kłótnia państwa Antiga wprost musiała się pojawić! Do tej pory wszystkie ich sprzeczki były zabawne i przesiąknięte ironią, jednak dzisiaj ... kurcze, mam wrażenie że obydwoje mają rację. Ale tak to już jest. W każdym konflikcie wina jest pośrodku! Stephane kocha swoją pracę, która sprawia mu przyjemność. Kwestia finansowa raczej też jest oczywista, w końcu nie muszą się martwić o to, aby związać koniec z końcem. Ale ... cierpi na tym jego rodzina i on sam. Jest z dala od swoich najbliższych, nie mogąc wpłynąć na wiele rzeczy. Nie będąc świadkiem kolejnych osiągnięć swoich dzieci, a teraz także pierwszych jakikolwiek czynności tych najmłodszych. A raczej żyjąc w obawie, że nie zdąży na ich przyjście na świat. To na pewno dla niego bardzo trudne i przykre. Ale z drugiej strony, gdyby zrezygnował ze swojej pasji, mógłby stać się nie do wytrzymania i Stephanie siłą musiałaby go wywalić z domu. Powinien jednak pomyśleć nad kompromisem. Czy aby jedna posada to dla niego aż tak mało?
    Z kolei Stephanie musi radzić sobie sama, będąc w ostatnich tygodniach ciąży ... i to bliźniaczej! Nie dziwne, że nerwy jej puszczają i obrywa się za to najbliższym. Kobieta potrzebuje pomocy i wsparcia od męża, bo przecież dzieci to tylko dzieci, od nich odpowiedzialności nie ma co wymagać. Sytuacja ze szczurkiem jest tego przykładem. Biedny Timi nie chciał źle, ale jak zwykle wyszło na jedno ^^ Mam nadzieję, że szybko dojdą do porozumienia :)
    Ach! Ja też sądziłam, że Andrzej oświadczy się Joyce! Ale czyż ta propozycja wspólnego mieszkania nie jest synonimem oświadczyn? Uważam, że to nawet lepiej. Najpierw razem zamieszkają, odkryją te wady i się zastanowią czy warto je akceptować czy też nie :) Andrzej to chodzący ideał! Nie dość, że robi wszystko, aby jego kochana Joyce była szczęśliwa, to i daje jej ogromne wsparcie w trudnych chwilach. Bo te badania na pewno nie będą czymś łatwym dla niej. We dwoje to zawsze raźniej :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Widać, że Stephane bardzo tęskni za rodziną i wcale mu się nie dziwię. Jego żona jest w ciąży, a w zasadzie ostatnim etapie, gdzie nigdy nic nie wiadomo, a on jest tak daleko. Czuję, że Antiga pożegna się ze stanowiskiem trenera reprezentacji, aby móc być więcej przy rodzinie. Innego wyjścia po rozmowie z żoną nie ma. Stephenie i tak bardzo długo dawała sama radę, ale teraz, w jej stanie... no nie dziwię się, że puściły jej nerwy. Sama bym nie chciała być w takiej sytuacji, gdzie jestem w zaawansowanej ciąży, dwójka dzieci biega mi nad głową, a mąż na wyjeździe przez długi okres czasu.
    Andrzej jest naprawdę cudowny (wiem, że piszę to niemalże pod każdym rozdziałem, ale cóż... takie są fakty). Pomysł wspólnego zamieszkania wydaje się być naprawdę w porządku. I co mnie cieszy, Joyce się zgodziła! Rozczulił mnie Wrona tym, że razem zrobią te badania, a nie ona sama. Czy tacy faceci istnieją w prawdziwym życiu? Tacy czuli, dobrzy, kochani?
    Z niecierpliwością czekam na to, co wymyślisz dalej. Buziaki!

    OdpowiedzUsuń

Netka Sidereum Graphics